Ciekawe, energiczne i odważne. Nie trzeba ich specjalnie zachęcać - pakują walizki i ruszają za granicę jako wolontariuszki i operki, czyli opiekunki do dzieci. Jednak nie dla każdej dziewczyny taka wyprawa, mająca być przygodą życia, kończy się dobrze.
<!** Image 2 align=right alt="Image 147673" sub="- Stany Zjednoczone przez rok były moje - zapewnia Anna Szczepańska (w środku), która pracowała jako opiekunka do dzieci / Fot.Archiwum">Oto historie trzech studentek toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika i bydgoskiego Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego. Ania i Dorota ruszyły w świat jako opiekunki do dzieci w ramach programu Au Pair. Monika została wolontariuszką w amerykańskiej szkole. Przeczytaj, co przeżyły.
Ania poznaje Princeton
Anna Szczepańska studiuje filologię klasyczną na UMK. Do Stanów Zjednoczonych pojechała jako operka na II roku (wzięła urlop dziekański). Skorzystała z pośrednictwa znanej instytucji - Europejskiego Centrum Współpracy Młodzieży w Toruniu. Tu przeszła testy psychologiczne i językowe. Opisała siebie i czekała.
<!** reklama>- Dość szybko dostałam kilka e-maili od amerykańskich rodzin. Nie chciałam obarczać się gromadką dzieci. Wybrałam rodzinę w Princeton (stan Nowy Jork) z jednym dzieckiem - wspomina Ania. - Melanie miała osiem lat i lekką niepełnosprawność. Na początku nie było łatwo. Ja nie mówiłam płynnie po angielsku, dziewczynka mnie nie znała. Musiało minąć trochę czasu, nim zasłużyłam na jej zaufanie.
<!** Image 3 align=left alt="Image 147673" sub="Monika Wiśniewska pracowała jako wolon-tariuszka w szkole i zwiedzała">Zakres obowiązków operki strony określają jeszcze przed przyjazdem. Roboczy dzień Ani (od poniedziałku do piątku) zaczynał się rano od zrobienia Melanie śniadania. Później zaprowadzała ją do szkoły i odbierała o godz. 13. Pomagała też dziewczynce odrobić lekcje, przygotowywała obiad i starała się zająć Melanie zabawami.
- Niestety, okazało się, że - mimo starań - nie jesteśmy w stanie z matką Melanie znaleźć wspólnego języka - dodaje torunianka. - Mieszkałam z tą rodziną jeszcze przez kilka miesięcy tylko ze względu na małą. Sytuacja jednak tak nabrzmiała, że musiałam powiedzieć „dość”. Przy pomocy miejscowego opiekuna Au Pair znalazłam kolejną rodzinę. Tam było czterech chłopców w wieku od 8 do 15 lat. I to było to!
Wydawało się, że na Anię spadnie mnóstwo obowiązków. Owszem, zawsze było coś do zrobienia, ale podejście tej rodziny rekompensowało dziewczynie wszystkie wysiłki. Chłopcy byli dobrze zorganizowani, rodzice wyrozumiali, konkretni i otwarci. - Spędziłam z nimi prawie rok. Chłopcy stali się dla mnie jak młodsi bracia - zapewnia Ania.
<!** Image 4 align=right alt="Image 147673" sub="W klasie Moniki uczyły się dzieci wszystkich ras. Nauczycielka
z dalekiej, położonej gdzieś za oceanem, Polski nikogo nie dziwiła.">Co jej dała praca operki w USA? Przede wszystkim mnóstwo wrażeń, bo miała czas na poznanie nie tylko Princeton. Nowe znajomości, bo poznała operki z różnych krajów. Z niektórymi bliskie kontakty utrzymuje do dziś. Trochę pieniędzy, bo z tygodniówek (65 dolarów) dało się co nieco odłożyć. Wreszcie - cenne doświadczenia. Poradziła sobie za oceanem, wie, że w trudnych momentach potrafi podnieść się i walczyć. Program „Au Pair in America” poleca dziewczynom, które lubią dzieci. Potrzebna też otwartość i odwaga. Dziś Ania Szczepańska leczy kontuzję nogi i znów pakuje walizki.
Pojedzie jako operka do Włoch.
Moniki szkoła w Madison
Monika Wiśniewska studiuje pedagogikę na UKW. Minionego lata poleciała do Stanów Zjednoczonych odwiedzić swojego chłopaka, Macieja, odbywającego staż naukowy na uniwersytecie w Madison (stan Wisconsin). Wizę turystyczną dostała bez problemu.
Kto zna Monikę, wie, że nie potrafiłaby spędzić trzech miesięcy bez pracy. Prowadzący Macieja profesor skierował ją do znajomej szkoły podstawowej. Polkę zaangażowano w charakterze wolontariuszki - nauczyciela wspomagającego. Opiekowała się dziesięciolatkami.
- W Stanach każda klasa ma nauczyciela prowadzącego, pedagoga do pracy z dziećmi z problemami i dodatkowo właśnie nauczyciela wspomagającego - tłumaczy Monika. - Moim zadaniem było pomaganie dzieciom w różnych czynnościach: czytaniu, pisaniu, rozwiązywaniu zadań matematycznych. Na początku najbardziej byłam zaskoczona... małym zasobem wiedzy amerykańskich uczniów. Niektórzy mieli kłopoty z czytaniem i pisaniem.
Różnic między polską a amerykańską szkołą z marszu wylicza dziesiątki. Tam - większy luz i dialog między nauczycielami a uczniami. U nas - dryl i częściej monolog belfra. W amerykańskiej klasie ławki ustawione były po cztery-pięć obok siebie. Tak, by dzieci pracowały w grupach. W każdej ławce - szafka na książki. Do tego metalowe szafki na korytarzach. Amerykańskie dzieci nie krzywią sobie kręgosłupów pod ciężarem plecaków z książkami.
W każdej klasie był dywan, by można było czasem usiąść na podłodze i podyskutować patrząc sobie w oczy. - To tak niewiele kosztuje, a zmienia relacje na bliższe i mniej stresujące - ocenia przyszła pedagog.
Zadania domowe? Nie ma codziennych poleceń. Są za to karty pracy raz na tydzień wręczane dzieciom, a potem zbierane i oceniane. Każdy uczeń w chwili słabości ma prawo zadzwonić do rodziców. Aparaty telefoniczne wiszą w klasach.
- Mali Amerykanie ujęli mnie swobodą i tolerancją - dodaje Monika. - Bez mrugnięcia okiem przyjęli fakt, że pomagać będzie im Polka. Z drugiej strony, dlaczego mieliby się dziwić, skoro w klasie miałam przegląd wszystkich ras.
Madison zapamiętała jako barwne typowo studenckie miasto. Z rodziną codziennie rozmawiała przez Skype’a. Tęskniła za koleżankami i polskim jedzeniem. Wróciła z cennymi doświadczeniami i podszlifowanym angielskim. W maju broni pracy licencjackiej i już myśli o ponownej wyprawie do USA.
Madryt? Dorota chce zapomnieć
Nie pokaże twarzy i nie ujawni na łamach swojego nazwiska. Nie chce też robić antyreklamy biuru podróży, z którego usług skorzystała wraz dwójką innych studentek UMK. Popełniły błąd, obdarzając je zaufaniem i wierząc, że za jego pośrednictwem jako operki popracują w Hiszpanii. Łącząc - jak obiecywano - pożyteczne z przyjemnym.
- Bez większego zastanowienia znalazłyśmy się w biurze podróży, załatwiając wszystkie formalności łącznie z robieniem zdjęć z dziećmi, którymi niby opiekowałyśmy się w Toruniu - wspomina Dorota. - Po paru miesiącach siedziałyśmy w samolocie. Niestety, każda w innym, bo leciałyśmy w zupełnie inne regiony kraju. To było pierwszym minusem. Decydując się na spędzenie wakacji w taki sposób trzeba pamiętać, że doświadczenie w opiece nad dziećmi i znajomość języka danego kraju (angielski nie wystarcza w komunikacji z hiszpańskimi 3-5-latkami) są bardzo ważne. A wyjazd to nie tylko przygoda. Ja nie miałam żadnego doświadczenia w opiece nad dziećmi, podziwiałam je jedynie na zdjęciach.
Po przybyciu do Madrytu Dorota nie odróżniała sześciolatka od dwulatka, więc gdy zobaczyła w końcu dwulatka, była bardzo zdziwiona jego wyglądem i tym, że przez kolejne miesiące będzie opiekować się brzdącem w pampersie. Zresztą, nie tylko nim, ale jeszcze dwójką innych dzieci.
Za plusy wyjazdu Dorota uznaje szybką naukę języka, poznanie nowego kraju, jego kultury i mieszkańców. Cieszy się, że zwiedziła wiele ciekawych miejsc.
- Największym minusem było to, że - mimo pozornej życzliwości - czułam się traktowana jak służąca. W dodatku w drugiej części pobytu, oprócz opiekowania się trójką dzieci, do których przyjechałam, musiałam zajmować się szóstką (!) pociech znajomych „mojej” rodziny, podczas urlopu. Dla mnie był to pierwszy i ostatni wyjazd jako Au Pair. Moje koleżanki mówią to samo. Jedna z nich zaraz po przyjeździe została sama na tydzień z dwójką obcych dzieci...