Marzą o wielkiej sławie i tłumach wiwatujących na ich cześć. Czasami mówi się o nich, że szybciej jeżdżą niż myślą. Żaden z przychodzących do szkółki nie dopuszcza do siebie myśli o śmierci czy trwałym kalectwie.
<!** Image 2 align=right alt="Image 5355" >Album Magdy ma zaledwie 10 kartek. „Brawo Tomku! ”, „wiwat mistrzu! ”... Pełne zachwytu komentarze pod prasowymi wycinkami o sukcesach brata nagle się urywają. „Trzymaj się Tomku! ” - to ostatni z datą 5 czerwca 1994 r.
Tego dnia zakończyła się błyskotliwa kariera młodego żużlowca. Tomasz Kamiński przeleciał przez motocykl, uderzył w bramę parkingu, potem w słupek. Wpadła na niego rozpędzona maszyna. Stadion zamarł. Ciężkie urazy głowy, utrata przytomności...
Tydzień w śpiączce, luki w pamięci i długa walka lekarzy, by przeżył. Wreszcie werdykt: całkowita niezdolność do pracy. - Nie warto żyć - pomyślał. Przetrwał kryzys, bo obok była rodzina, a przez jakiś czas: koledzy i kibice. „Kochamy Cię Tomku. Wszyscy fani życzą Ci powrotu do zdrowia” - to jeden z listów, publikowanych w gazecie. Na meczach organizowano kwesty.
Ale spontaniczna chęć pomocy nie trwała długo. Szybko zapomniano o nadziei bydgoskiego żużla. Tak mówiono o Tomku w latach 1992-94.
Sława i amnezja
Ambitny 20- latek odnosił wtedy sukces za sukcesem. Brązowy medal w Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostwach Pomorza, udział w finałach turniejów o srebrny i brązowy kask. To jemu, kończący karierę Ryszard Dołomosiewicz symbolicznie przekazał swój kask i rękawice. Tomek miał zaledwie 21 lat, kiedy specjalnie dla niego zakupiono motocykl mistrza świata Ermolenki. Krótko się nim cieszył. Miesiąc później tragiczny wypadek zakończył karierę. Po urazie mózgu w pamięci sportowca powstała dziura. Dziś wspominając najpiękniejsze chwile życia, posiłkuje się wiedzą z wycinków prasowych.
Ma też wycinek z „Tygodnika Żużlowego”, gdzie 6 lat po wypadku opublikowano jego list: „Nazywam się Tomasz Kamiński i jestem byłym zawodnikiem BKS Polonia. Mam teraz 27 lat i od pięciu lat walczę o odszkodowanie z tytułu zadośćuczynienia za ból i doznaną krzywdę oraz koszty, związane z leczeniem. Jestem inwalidą II grupy z rentą 417 zł (...). W sądzie akta mojej sprawy wędrują po biegłych, którzy je przetrzymują nie wydając opinii”.
Czyja wina?
Pozew do sądu wniósł rok po wypadku. Rodzina z trudem wiązała koniec z końcem dowożąc Tomka na ćwiczenie rehabilitacyjne, kupując drogie leki i odżywki. Koledzy upewniali go w przekonaniu, że być może uniknąłby kalectwa, gdyby organizatorzy zawodów lepiej zadbali o bezpieczeństwo. Pojawiły się podejrzenia, że brama, w którą uderzył, otworzyła się, bo była niedomknięta.
<!** Image 3 align=left alt="Image 5357" >Utwierdził go w tym najwybitniejszy polski sędzia żużlowy - Roman Cheładze. W liście do Kamińskiego wyraził opinię, że bramy, wmontowane w okalające żużlowy tor ogrodzenie muszą być tak skonstruowane i posiadać takie zabezpieczenia, by w chwili uderzenia w nie zawodnika lub jego maszyny nie mogły się otworzyć. „Bazując na przesłanych mi zdjęciach i wieloletnim doświadczeniu uważam, że brama, w którą pan uderzył, mogła być niedomknięta w jej dolnej części” - napisał, sugerując Tomkowi, by dobrze tych zdjęć pilnował.
Bydgoski sąd przez pięć lat rozpatrywał sprawę. Działacze BKS „Polonia” dowodzili, że wina leży po stronie Kamińskiego. Pojechał brawurowo, źle technicznie. Brama była dobrze zamknięta, a bezpieczeństwo bydgoskiego toru potwierdziły licencje PZMot. i FIM. Sędzia przychylił się do tych opinii i w październiku 2000 r. odrzucił powództwo żużlowca przeciw „Polonii”.
Sąd nierychliwy...
Wyrok podważył rok później Sąd Apelacyjny w Gdańsku. Uznał, że BKS „Polonia” winien wypłacić Kamińskiemu 20 tys. zł (wraz z odsetkami od maja 1995 r.) tytułem zadośćuczynienia i tak to uzasadnił: „Nie jest zasadne stanowisko Klubu, że powód uprawiając niebezpieczny dla życia i zdrowia sport musi się pogodzić z konsekwencjami upadku w czasie jazdy, podczas której nie opanował motocykla. Za wyrokiem SN wskazać należy, że uprawianie niektórych dziedzin sportu związane jest z ryzykiem, ale im bardziej jest on niebezpieczny, tym skrupulatniej trzeba przestrzegać ustalonych reguł sportowych, zasad organizacji zawodów i należytego przygotowania - w tym przypadku - toru żużlowego”.
... ale sprawiedliwy
Z uzasadnieniem tego wyroku winni się zapoznać wszyscy zawodnicy i sportowi działacze. To przestroga dla tych, którzy zbyt łatwo narażają swoje i cudze życie, nadużywając słów: „Ryzyko jest wkalkulowane w sport”. Sąd w Gdańsku ujawnił, że działacze BKS „Polonia”, zapominając o odpowiedzialności za życie zawodników, bagatelizowali przepisy. Jak pozyskiwali licencję na rzekomo bezpieczny tor, pozostanie ich tajemnicą. Faktem jest, że dopuszczając do zawodów (tych, po których Kamiński został kaleką) naruszono regulamin Międzynarodowej Federacji Motocyklowej (FIM). Ten zaś jasno precyzuje, że nie powinno się lokować bramek w szczytach i wyjściach z łuku toru, przewidując, że właśnie tam zawodnicy będą jechać blisko ogrodzenia. Słupki bramek nie mogą być wyższe od ogrodzenia toru i winny być pokryte materiałem amortyzującym.
BKS „Polonia” dopiero 5 lat po wypadku Kamińskiego dostosował tor do tych norm. Uwadze bydgoskich sędziów uszła też wypowiedź biegłego, sugerująca, że brama nie miała prawa się urwać pod naporem wypadającego z toru zawodnika. Musiała mieć jakąś wadę.
Bez wzajemności
Nikt nie odda Tomkowi zdrowia i straconych lat. Nikt też nie czuje się zobowiązany do zadośćuczynienia jego krzywdzie. Od styczniu 2002 r. w BKS „Polonia” leży wyrok. Nie powiadomiono o nim Tomka. Kiedy dowiedział się o wygranej w sądzie, było za późno. Klub był w likwidacji. Z długami, których do tej pory nie spłacił. Pieniądze odzyskali jedynie Gollobowie i działacz Bogdan Sawarski. Przejął w zamian za długi majątek ruchomy sekcji żużlowej i przekazał go BTŻ. - Zobowiązań wobec Kamińskiego nie przejęliśmy - informuje. Likwidator BKS „Polonia”, Maciej Klotz, chętnie by Tomkowi pieniądze wypłacił, ale... - Konto mam puste - mówi. Leszek Tillinger - niegdyś menedżer „Polonii” (dziś wiceprezes BTŻ), tak kwituje pytanie o zadośćuczynienie dla Tomka: - Zrobiłem wszystko, żeby wyrok sądu w Bydgoszczy był pozytywny dla klubu. Nikt nie udowodnił, że brama była źle zamknięta.
<!** Image 5 align=right alt="Image 5359" >A na pytanie, czy to nie cyniczne, odpowiada: - Mówię to w tym znaczeniu, że klub nie zawinił. Uzasadnienia wyroku z Gdańska nie znam.
- To, co spotkało mnie, może spotkać każdego - przypomina Tomasz Kamiński. Ma niespełna 500 zł renty, stracił pracę montera biżuterii w zakładzie pracy chronionej. I nadal kocha żużel. Bez wzajemności.
Śmierć na torze była, jest i będzie. Ktoś stwierdził nawet, że jazda na żużlowym motocyklu to „równanie z wieloma niewiadomymi”. Nigdy nie wiadomo, jak zachowa się maszyna czy rywal. Żużlowcy żyją w ciągłej niepewności. Nigdy nie wiedzą, czy zjadą cali do parkingu, czy na sygnale nie odwiozą ich do szpitala.
Jak dotąd w Polsce zginęło 35 żużlowców. Pierwszy śmiertelny wypadek na torze miał miejsce w Inowrocławiu w 1951 roku. Do tragedii doszło w Inowrocławiu podczas treningu przed zawodami na motocyklach przystosowanych. Franciszek Kutrowski z leszczyńskiej Unii uderzył w... drzewo rosnące tuż obok toru. Zawody rozegrano, ale była to ostatnia impreza żużlowa w tym mieście.
Pierwszy był Pawlak
Pierwszym jeźdźcem, który zginał w trakcie zawodów, był Ryszard Pawlak. Zawodnik Stali Ostrów zabił się na własnym torze w 1952 roku.
Przez wiele lat złą sławą cieszył się Rzeszów, gdzie wydarzyło się aż dziewięć śmiertelnych wypadków. W 1956 roku na tor nawieziono granitową nawierzchnię. Przez to był on szybszy niż pozostałe. 13 lipca 1957 roku Stanisław Różański przeleciał przez bandę, uderzając głową w drewniany krawężnik. Trzy lata później zginął 32-letni Eugeniusz Nazimek. Rzeszowianin nosił się z zamiarem zakończenia kariery. Uległ jednak namowom działaczy, którzy chcieli, aby startował jeszcze przez rok. Podczas towarzyskiego meczu z Legią Warszawa, kiedy przewodził stawce, odpadł mu hak spod prawej nogi. Nazimek upadł na tor. Kiedy wstawał, uderzył w niego Stanisław Kaiser. Spadający motocykl legionisty zmiażdżył mu głowę.
<!** Image 4 align=left alt="Image 5358" >Torunianin, Marian Rose, podobnie jak Nazimek też chciał zakończyć karierę. Podobnie jak Nazimek dał się namówić działaczom. I podobnie jak rzeszowianin zginął na torze Stali. Rose przewrócił się na pierwszym łuku. Dwóch go minęło. Trzeci nie zdążył...
Pech nie ominął też innych zawodników z naszego regionu. W Toruniu dużym echem odbiła się tragedia z Częstochowy z 25 lipca 1976 roku. Do wypadku doszło w piątym wyścigu. 21-letni Kazimierz Araszewicz upadł pod koła klubowego kolegi, Jana Ząbika. W torunianina uderzył też motocykl jednego z częstochowian. Na stadionie nie było karetki reanimacyjnej. Araszewicza zabrała zwykła. W drodze do szpitala zepsuła się. Trzeba była przenieść rannego do innej. Kilka minut po dotarciu do szpitala Araszewicz zmarł.
Śmierć nie wybiera
Na torze ginęli też bydgoszczanie. W 1970 roku przed własną publicznością zmarł Jerzy Bildziukiewicz, który zbyt szeroko wychodził z łuku. W podobnym sposób w Chorzowie zabił się Zbigniew Malinowski.
Śmierć może dosięgnąć początkujących jak i rutynowanych zawodników. W 1998 roku zginął Jacek Maraszek z Wybrzeża Gdańsk. Też marzył o wielkiej sławie. O trybunach wiwatujących na jego cześć. Śmierć dopadła go na pierwszym treningu...
Trzy lata później w Krośnie zginął zawodnik miejscowego KSŻ, Wojciech Kiełbasa. Wielkiej kariery nigdy nie zrobił. Być może dlatego, po kilku latach przerwy, postanowił wrócić do speedwaya. Przewrócił się na treningu. Upadek wyglądał niegroźnie. Pęknięty kask nie dał mu jednak żadnych szans. Umierał w strasznych męczarniach.
Chętnych nie brakuje
„Czarny sport”, jak mówi się o żużlu, tylko w Polsce pochłonął już 35 istnień ludzkich. Są też setki takich, którzy zostali kalekami na całe życie (Tomasz Kamiński, Per Jonsson, Eugeniusz Błaszak czy Bogusław Nowak). Chętnych jednak nie brakuje. Do szkółek cały czas zgłaszają się nowi adepci.
- Przychodzą, bo żużel to teatr: hałas, zapach spalin, jazda kontaktowa na granicy ryzyka, tłum kibiców. Taki bój rycerski, w którym oni chcą być gladiatorami w kombinezonach. Kiedy zaczynają się ścigać, czują się wybrańcami losu - twierdzi Stanisław Chomski, trener reprezentacji Polski.