Klęska (czy może tylko porażka?) polskich żużlowców w tegorocznej edycji Drużynowego Pucharu Świata musi skłonić wszystkich zainteresowanych speedwayem do kilku refleksji.
Tłumaczenie, że w półfinale i barażu nie mogli wystartować wszyscy nasi najlepsi, nie trzyma się kupy, bo przecież nad Wisłą ten sport jest najpopularniejszy, uprawia go najwięcej zawodników i tu wypłaca się najwyższe pensje. Dlaczego zatem, gdy jeden czy drugi nie może pojechać, w ich miejsce nie czeka kolejka chętnych reprezentujących zbliżony poziom? Pytanie z rodzaju retorycznych.
<!** reklama>
W ogóle obserwując zmagania żużlowców - nie ma w tym nic odkrywczego - odnosi się wrażenie, że coraz bardziej duszą się we własnym sosie. O najwyższe trofea walczy 4-5 reprezentacji w stawce 9 zespołów (w sumie do rywalizacji przystępuje 15 ekip). Z całego świata. W zawodach indywidualnych wielkie gwiazdy dominujące w ostatnich latach dobiegają lub nawet przekraczają już czterdziestkę, jak choćby nasz Tomasz Gollob czy aktualny mistrz świata Greg Hancock. Jaka więc przyszłość rysuje się przed tą dyscypliną, skoro młodych, głodnych sukcesów jest jak na lekarstwo, bo przecież z liczących się w światowej stawce cyklu GP jeźdźców Emil Sajfutdinow skończy w tym roku 23 lata, a Chris Holder - 25. Próbuje się poszerzyć geografię żużla - poza Europę. W tym roku pierwszy turniej GP odbył się w Nowej Zelandii, a więc kraju, który w przeszłości miał mistrzów świata. Niewielkie grupki ścigają się na owalnym torze w RPA i Argentynie. Ale czy to wystarczy?