Wystarczy spojrzeć na komentarze bydgoszczan pod politycznymi artykułami w „Expressie”. Ludzie, delikatnie mówiąc, nie mają najlepszego zdania o politykach. Jednak sytuacja zmienia się w czasie wyborów. Okazuje się, że niemal cały wyborczy tort w wyborach samorządowych zgarniają dla siebie przedstawiciele partii.
W wyborach na prezydenta miasta kandydaci niepartyjni nie przebijają się zwykle nawet do drugiej tury.
Nie wszyscy uczniowie w dniu strajku nauczycieli dostaną ciepły posiłek
W Bydgoszczy prezydentem został co prawda Konstanty Dombrowicz, formalnie kandydat Bydgoskiego Porozumienia Obywatelskiego, faktycznie wylansowany i popierany przez PO. Gdy zerwał z partią, w kolejnych wyborach przegrał (w II turze) z Rafałem Bruskim z Platformy.
Tymczasem w miastach takich jak Wrocław (Rafał Dutkiewicz), Toruń (Michał Zaleski) czy Gdynia (Wojciech Szczurek) to partie zabiegają o sympatię i poparcie kandydata komitetów obywatelskich, a nie odwrotnie.
- Specyficzne dla Bydgoszczy jest to, że nie akceptujemy „spadochroniarzy”. Ale nie oznacza to, że głosujemy na kandydatów, jak się teraz mówi popularnie, ruchów miejskich. To wina partii, które przez ostatnie 25 lat zawłaszczały przestrzeń samorządową, a jednocześnie słabości stowarzyszeń, które nie potrafią wyłonić silnego lidera - uważa prof. Janusz Golinowski.