- Gdy tylko ruszyły zapisy padła decyzja – startujemy. Formularz wypełniony, jak zawsze w rubryce klub sportowy wpisałem „DOBRCZ BIEGA”, kasa przelana – szybka zwrotka od organizatora, że jestem na liście i widzimy się pod koniec czerwca 2017 r. na Słowacji – mówi Bartłomiej Kubiak.
HARDASUKA (bo tak nazywają się te zawody), to najtrudniejsze triathlonowe wyzwanie na świecie - 4,5 km płynięcia w lodowatych wodach Zalewu Orawskiego, 225 km jazdy rowerem dookoła Tatr, a na koniec 55 km biegu ultra całą długością grani Tatr, z sumą przewyższeń na całym odcinku ponad 8000 m i to wszystko w mniej niż 30 godzin. Organizator chcąc jeszcze bardziej utrudnić życie startującym wspomina, że na całej trasie zawodów będzie tylko jeden punkt odżywczy – a o wszystko uczestnicy muszą się martwić sami. Podczas zawodów dopuszczalna, a wręcz niezbędna jest pomoc własnego zespołu.
Udział wymaga niesamowitego przygotowania. Tylko najlepsi są w stanie dotrzeć w wyznaczonym czasie do mety.
- Całe rok przeznaczyłem na długie, monotonne, samotne wybiegania i wyjeżdżenia naszymi drogami, dróżkami i ścieżkami gminy Dobrcz. 3-4 razy w tygodniu chodziłem na godz. 6 na basen w Osielsku – wspomina triathlonista. - 29 czerwca zbliżał się. Coraz większe nerwy, treningi ostrzejsze, a w głowie myśli, że jeszcze nigdy przecież nie przepłynąłem 4,5 km, nigdy nie przejechałem ponad 200 km na rowerze, a bieganie kończy mi się zawsze na maratońskim dystansie. Teraz mam zrobić o wiele więcej i to jeszcze w górach. Miałem wrażenie, że HARDA mnie już pożarła przed samym startem. Na domiar złego dostałem informację od organizatora, że zapisało się aż 26 osób - jestem przerażony.
Zespół wyjeżdża z Dobrcza w środę, 28 czerwca – dzięki temu jest jeden dzień na aklimatyzację, bo start zaplanowano na godz. 16 w piątek.
Relacja z morderczych zawodów na kolejnej stronie
- Na start docieramy około godz. 14, jak się okazuje HARDA nie odpuszcza – bardzo mocno wieje i jest duża fala na zalewie – mówi Bartłomiej Kubiak. - Szybkie odebranie pakietu startowego, wysłuchanie wszystkich możliwych wskazówek od organizatora i wśród 26 śmiałków wchodzę na stateczek, który ma nas podrzucić na linię startu, na samym środku Zalewu Orawskiego. Nawigujemy tylko i wyłącznie na jeden jaskrawy baner na mecie, 4,5 km od nas. Masakra, bo z linii wody go nawet nie widać. Cóż nikt nie mówił, że będzie łatwo. Godzina 16, syrena i zaczyna się moja największa w życiu przygoda.
Taktyka jest prosta – dopłynąć w dobrej formie. Po pierwszym kilometrze zaparowały mi okularki. Trzeba się zatrzymać, pozycja na „spławik” i korzystając z okazji rozglądam się gdzie są inni. Co się okazuje, nie widzę nikogo. Pierwszy atak paniki, co się wydarzyło? Jestem ostatni? Czy tak duża jest fala? Trudno, tu mi nikt na te pytania nie odpowie, trzeba płynąć dalej. Po przepłynięciu kolejnych 2 km widzę zawodnika płynącego z bojką przede mną – jest dobrze, jeszcze tylko 1,5 km i meta odcinka. Gdy zbliżyłem się na około 100-150 m do wyjścia z wody, widzę już tłum kibicujących ludzi – widzę swoich. Jest dobrze, pierwszy etap za mną. Wychodzę z wody i organizator gratulując mi krzyczy, że jestem 4. Zegar pokazuje 1 godzinę i 28 min – gps wskazał, że przepłynąłem 5,1 km (ponad 600 m więcej niż powinienem).
Pierwsza strefa zmian przygotowana przez moich najbliższych pomimo, że jest na parkingu pod jakimś nędznym hotelem okazuje się triathlonowym rajem, gdzie mogę wyrównać oddech, zjeść, wytrzeć się ogrzać i przebrać na kolejny etap – rowerowy.
Wieje bardzo - ale najedzony ruszam trzeba to przetrwać i tyle. Trasa prowadzi przez Chochołów, Poronin, Bukowinę Tatrzańską, Łysą Polanę, Szczerbskie Pleso, Liptovski Mikulasz, Zuberec, i do doliny Chochołowskiej do kolejnej strefy zmian. Całość mam wrażenie, że to jeden wielki podjazd, ale to w końcu góry. Około 21.00 robi się zimno i ciemno – zatrzymuję się ubieram w najcieplejsze ubrania jakie tylko mam, zapalam dodatkowe oświetlenie i ruszam. Co 30-40 min nie schodząc z roweru jedzenie i izotonik, żeby nie dopuścić do głodu i odwodnienia. Do strefy zmian docieram po równo 10 godzinach jazdy. Odcinek rowerowy ukończyłem około godz. 4 - jestem 12. W T2 czeka już na mnie mój support Kuba z Bydgoszcz Triathlon Team. Krótki odpoczynek, jedzenie, przebieranie się. Dowiaduję się, że 3 zawodników zrezygnowało z dalszej walki.
Relacja z ostatniego etapu zawodów na kolejnej stronie
RUSZAMY !!! Trasa wiedzie przez dolinę Chochołowską na Grzesia, Rokoń (tu mieliśmy przymrozek), Wołowiec, Starorobociański, Ornak, Iwaniacką Przełęczą do schroniska na Ornaku, gdzie znajduję się punkt odżywczy, w którym czekała na mnie najsmaczniejsza zupa jaką dotychczas jadłem (tu z Kubą postanawiamy zrobić ok. 20-25 min odpoczynek).
Ustalamy, liczymy, kalkulujemy i okazuje się, że jesteśmy w połowie drogi, a limit czasowy jest na styk – na domiar złego Kuba informuje mnie, że zaczyna go boleć kolano – nie mogąc ryzykować jakiejkolwiek kontuzji (za 3 tygodnie bierze udział w 80 km biegu z Gdyni na Hel) wspólnie podejmujemy decyzję, że Kuba schodzi do Kościeliska, a ja samotnie będę pokonywał Czerwone Wierchy, Kasprowy, schronisko Murowaniec, Krzyżne, Dolinę Pięciu Stawów, żeby przez Świstówkę dotrzeć przed 22.00 do Morskiego Oka.
Ruszając na Ciemniak i wciąż patrząc na zegarek podejmuję decyzję, że muszę dać z siebie wszystko i postawić na jedną kartę – cała naprzód, bo nie zdążę. Czerwone Wierchy pełne turystów, ale jak się okazuje – najlepszych turystów na świecie – każdy bez wyjątku ustępuje ze szlaku pyta jak się czuję. Proponują swoje zapasy wody i informują, ile przede mną znajdują się kolejni zawodnicy. Lecę jak na skrzydłach niesiony ich dopingiem, mijam 2 zawodników. Na Kasprowym zdzwaniam się z organizatorami i rodziną, że jestem w dobrej formie i mam szanse małe bo małe, ale zmieścić się w limicie. Okazuje się, że mój ojciec czeka na mnie w schronisku Pięciu Stawów i ostatni odcinek do mety będziemy pokonywali wspólnie – rewelacja! Schodzę do Murowańca uzupełniam wodę, jedzenie i ruszam na najgorsze podejście na całej trasie - Krzyżne.
Ciąg dalszy relacji na kolejnej stronie
Adrenalina i myśli, że zabraknie mi około 10 min dają mi takiego kopa, że dochodzę do schroniska w Pięciu Stawach (mijając kolejnych zawodników) punktualnie o godz. 20, to jest już moja 28 godzina wysiłku. Z Tatą mamy do pokonania ostatni odcinek do Morskiego Oka, mamy 2 godziny – znaki szlakowe pokazują nam około godziny i 50 min - jest dobrze.
Po 29 godzinach i 17 minutach docieram do mety jako 10. Nigdy nie przepuszczałem, że asfalt przed Morskim Okiem może sprawić tak wielką przyjemność. Gratulacje od najbliższych i organizatorów – koszulka FINISHER oraz duże zimne piwo – było warto.
Podsumowując – 4,5 km pływania, 225 km roweru i 55 km biegu graniami Tatr pokonało w limicie 30 godzi – 16 zawodników w tym jedna kobieta, 2 zawodników dotarło po limicie czasowym, a 8 zawodników, niestety musiało uznać wyższość HARDEJ. Była to pierwsza edycja tego morderczego wyzwania na pełnym zaplanowanym dystansie. Dwie poprzednie były skracane ze względu na warunki pogodowe.
Ogromne podziękowania dla moich najbliższych: UKOCHANEJ, RODZICÓW, SIOSTRZE I KUBIE ZA NAJLEPSZY SUPPORT NA ŚWIECIE – bez ich pomocy nie ukończyłbym tych zawodów, przyjaciołom którzy śledzili mnie na trasie przez GPS oraz każdemu turyście na szlaku który dodawał mi MEGA POWERA.
HARDASUKA – WYTRESOWANA w nieco ponad 29 godzin .