Z WŁODZIMIERZEM JASTRZĘBSKIM, prof. dr. hab. z Instytutu Historii Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, rozmawia Krzysztof Błażejewski.
<!** Image 2 align=none alt="Image 179205" sub="Prof. dr. hab. Włodzimierz Jastrzębski (z prawej). Fot. Dariusz Bloch">
Czy w ostatnim czasie ukazała się jakaś publikacja wnosząca coś nowego do kwestii tzw. krwawej niedzieli?
- Praktycznie nie. Ukazał się jedynie „Najazd 1939” Jochena Böhlera, niemieckiego historyka, zajmującego się głównie kampanią wrześniową. To książka sprzed dwóch lat, jednak dopiero teraz doczekaliśmy się polskiej edycji. O wydarzeniach bydgoskich jest tam niewiele, to raczej powtórzenie tego, co Böhler pisał już wcześniej. Udzielił też ostatnio wywiadu polskiej prasie i apelował, żeby zebrali się historycy polscy i niemieccy, by wypracować wspólne stanowisko w tej sprawie, a także wspólnie uczcić pamięć ofiar. Mam jego adres mailowy, zapytam go, jak to widzi. Sam chętnie wziąłbym udział w tego rodzaju przedsięwzięciu. Zwłaszcza dlatego, że - proszę zauważyć - ofiary tych wydarzeń, zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie, nie mają nawet żadnej tablicy. A przecież byli to obywatele Polski, tyle że różnych narodowości. A już chyba nikt nie przeczy, nawet najbardziej zacietrzewieni propagatorzy tezy o dywersji, że w wyniku tych wydarzeń popełniono wiele mordów z polskiej strony.
- Wierzy Pan, że coś jeszcze można znaleźć w archiwach?
- Wydaje mi się, że nic już do znalezienia nie ma. Niestety, w tej sprawie nie mamy źródeł, bazujemy praktycznie tylko na wspomnieniach - i jedna, i druga strona. Jeżeli miałby nastąpić w tej kwestii jakiś przełom, to chyba tylko za sprawą przemyśleń.
Co zatem Pan dziś o tym myśli, dziewięć lat po wywiadzie udzielonym „Expressowi”, który wywołał wśród mieszkańców Bydgoszczy, a potem i w gronie historyków z całej Polski tyle emocji z powodu tezy o braku dowodów na dywersję?
- Badałem ostatnio sytuację w tym samym okresie w wielu powiatach naszego regionu, m.in. w Tucholi, Sępólnie, Chojnicach, Szubinie, Inowrocławiu. Wszędzie zginęło w pierwszych dniach września bardzo wielu Niemców. W samym powiecie bydgoskim około tysiąca, z czego ustaliłem imiennie około 800 osób. Mechanizm był podobny. To już o czymś mówi.
<!** reklama>
Może to był ten sam efekt wcześniejszej dywersji niemieckiej? Mamy wiele jej przykładów w Polsce.
- Ale dotyczyło to głównie Górnego Śląska. Tam grupy dywersantów niemieckich faktycznie działały, miały za zadanie przejęcie kopalń i innych przedsiębiorstw, aby ocalić je przed zniszczeniami. To im się nie udało. Tego rodzaju zjawiska miały zasięg do południa Wielkopolski. Wyżej, w tym sensie i na Pomorzu, już tego nie było.
Jest udokumentowane i potwierdzone istnienie grupy 150 dywersantów pod wodzą niejakiego Kleissa. Mieli oni - według niemieckich planów - działać na terenie Bydgoszczy i Grudziądza.
- Mieli działać, ale czy działali? Tego nie wiemy. Logika potrafi być nieubłagana. Po co mieliby działać w Bydgoszczy dywersanci? Przecież ważniejsze było dla Niemców uchwycenie choćby mostów na Wiśle. Jak wiemy, nawet to im się nie udało.
Nie wierzy Pan nadal nawet w spontaniczne akty dywersji ze strony bydgoskich Niemców? Przecież praktycznie wszyscy polscy świadkowie wspominają o strzałach, choćby z wież kościelnych?
- A niemieccy świadkowie temu zaprzeczają. Owszem, bydgoscy Niemcy mogli strzelać, ale to musiały być zdarzenia incydentalne. Skąd na przykład mieli mieć broń? Za to w polskich rękach tej broni nie brakowało. Po wybuchu wojny w Bydgoszczy rozdawano ją praktycznie wszystkim chętnym. Na tej podstawie rysuje mi się taki obraz, że zajścia w mieście wywołali nieodpowiedzialni ludzie, którzy nie zdawali sobie sprawy, że efektem tego będzie okrutna zemsta Niemców.