Wybuch w domku szeregowym na Kąkolowej kolejny raz pokazał, że z gazem nie ma żartów. Mógł jednak pokazać znacznie więcej. Dwa dni po tym nieszczęściu „Express” próbował zachęcić bydgoszczan do dyskusji o samotności w tłumie - szczególnie dotkliwej i niebezpiecznej, gdy doświadcza jej osoba ze skłonnością do depresji czy innymi zaburzeniami o psychicznym podłożu.
Zamiast głosów w dyskusji, zebraliśmy jęki bezradności. Pani wicedyrektor Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej pochwaliła się, że pisała nawet do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, by zmieniono przepisy. Pan profesor psychiatra, szef szpitala przy Kurpińskiego, wspomniał, że w 2010 roku miała wejść w życie ustawa, która pozwoliłaby na tworzenie mieszkań pod szczególnym nadzorem - m.in. dla osób z zaburzeniami, które stwarzają zagrożenie dla sąsiadów. Ustawa jednak nie wejdzie w życie. Oj, źle pracują w tej Warszawie. U nas lepiej? Przez kilka dni po wybuchu naszym dziennikarzom udało się zebrać mnóstwo informacji, czasem bardzo intymnych szczegółów, o niezbyt szczęśliwym życiu osoby, która odbierając sobie życie, o mało nie odebrała też życia sąsiadom. Wiedzą więc, nie tylko sąsiedzi, jak kto siedzi. Ale co oni, ale co my tam możemy. Możemy dokonywać cudów odwagi i ofiarności, gdy wybuchnie. Nie wcześniej.
* * *
Parę dni po wybuchu na Kąkolowej do szpitala Jurasza pogotowie przywiozło starszego pana z zanikami pamięci. Po kilkunastu minutach dojechała tam także synowa staruszka. Wstępnie porozmawiała z lekarzem, po czym czekała na korytarzu przez kilka godzin. Kiedy w końcu weszła na oddział, okazało się, że teścia... nie ma. Wcześniej spokojnie poddał się kilku badaniom, ale gdy chciano go prześwietlić tomografem, zaprotestował, ubrał się i wyszedł. Przez całą dobę błąkał się po ulicach. W tym czasie szukało go kilkudziesięciu policjantów i dwa psy tropiące.
<!** reklama> Pacjent odnalazł się przed dziewiątą na rondzie Jagiellonów. Co ciekawe, szpital nie ma sobie nic do zarzucenia. Pacjent nie był ubezwłasnowolniony, wcześniejsze badania przeszedł z dobrym wynikiem, no więc, skoro taka była jego wola, wyszedł. Co oni, co my na to możemy. Formalnie wszystko bez zarzutu. O tym, że wcześniej staruszka przywiozło pogotowie, że ktoś z rodziny siedział na korytarzu i nawet rozmawiał z lekarzem, nikt nie pomyślał. Ale przecież później wielu ludzi długo i ofiarnie pacjenta szukało. O co więc tyle hałasu?
* * *
Bydgoska policyjna izba zatrzymań przy komisariacie na Wyżynach jest rozbudowywana. Remontowy rozgardiasz trwa tam od października, skończy się przed Bożym Narodzeniem. Dobra wiadomość jest taka, że zatrzymani i ci, którzy ich pilnują, za miesiąc będą sobie siedzieli - miejmy nadzieję - jak w pudełeczku. Zła wiadomość wynika z tej dobrej: skoro izbę trzeba było rozbudować, to znaczy, że zatrzymanych przybywa. Jest jeszcze druga zła informacja. Jako że w izbie siedzą teraz posadzkarze i malarze, kieszonkowców i włamywaczy na kwaterę trzeba wozić do Torunia bądź Inowrocławia. Po kilka razy dziennie. I mimo że „nie ma pustych przebiegów” - jak z dumą melduje „Expressowi” oficer prasowy komendy wojewódzkiej - trochę to bije i tak biedną policję po kieszenie. No i nie jest najbardziej bezpieczne. Nie wiem wprawdzie, ile osób mogła ugościć bydgoska izba zatrzymań przez rozbudową. Jako doświadczony śledczy (dziennikarz) z żelazną logiką wnioskuję jednak, że skoro po remoncie ma się tam znaleźć 18 cel dwuosobowych, to przed remontem tych cel było znacznie mniej. Nie ustając w dedukcji, zaczynam dziwić się, dlaczego w mieście, w którym jest duży areszt śledczy i duże więzienie, nie da się na dwa miesiące wygospodarować paru cel na maksimum 48-godzinne zatrzymanie. Co oni, co my na to możemy, że policja to policja, a więziennictwo to więziennictwo. I nie wystarczy mówić tym samym językiem, by się dogadać.