<!** Image 2 alt="Image 172299" sub="Janusz Szrom, wokalista jazzowy
Fot. Nadesłane">Janusz Szrom - wokalista jazzowy, piosenkarz, pedagog - prowadzący kursy mistrzowskie i warsztaty dla wokalistów.
Zaczynamy od ankiety osobowej. Znak zodiaku?
Skorpion
Oj, to mocny znak.
<!** reklama>
Tak mówią. Niespecjalnie wierzę w znaki zodiaku, ale gdyby wrzucić wszystkie Skorpiony do wspólnego worka, to jedno jest pewne, że są to ludzie godni przyjacielskiego zaufania.
Wady?
Nie mam. (śmiech)
Zalety?
Same zalety. Trudno jest mówić o sobie. To są strasznie trudne pytania - nie jestem przygotowany.
Jest Pan raczej wierny ulubionemu gatunkowi muzycznemu, czyli jazzowi...
Ukochałem jazzową muzykę. Po raz pierwszy usłyszałem ją w sali ćwiczeniowej na Basztowej w Krakowie i to była miłość od pierwszego usłyszenia. Odłożyłem trąbkę i zacząłem śpiewać.
To grał Pan wcześniej na trąbce?
Tak, ale byłem kiepskim trębaczem i ten jazz był w jakimś sensie dla mnie kołem ratunkowym.
Ta szczerość dobrze o Panu świadczy.
Ojej, po tylu różnych stopniach edukacji taka refleksja jest niezbędna.
Czy to były czasy, kiedy w szkołach można było oficjalnie grać jazz?
Jeszcze nie do końca. Przecieraliśmy szlaki.
Kiedy był ten impuls gdy zakochał się Pan w jazzie.
Usłyszałem mojego kolegę, który grał na fortepianie i stało się.
Muzykowanie to ciężki zawód, bo macie 3 minuty na zaprezentowanie się publiczności.
To jest duża odpowiedzialność, wymaga dużego skupienia, naprawdę trudne zadanie.
Kiedy kończył Pan studia nie było takich programów jak „Must be the music” czy „X-Factor”.
Brałem udział w pierwszym z nich - „To było grane” - prowadziła go Kayah i tam śpiewałem chórki.
Czy te dzisiejsze programy promują młodych zdolnych?
Mam takie wrażenie, że muzyka nie do końca ma znaczenie w takich programach.
A nie wkurza Pana, że często występy oceniają ludzie, którzy o śpiewaniu nie mają pojęcia?
Szczerze?
Tak.
Wkurza, dlatego, że ci młodzi ludzie pełni energii i miłości do muzyki, chcieliby usłyszeć coś bardziej merytorycznego, niż to, co się sprzeda w telewizji. Zresztą nie oglądam tych programów, bo od jakiegoś czasu nie mam telewizora, za to słucham radia.
Śpiewał Pan kiedyś „do kotleta” na weselach?
Tak, na studiach. To wbrew pozorom jest świetna szkoła, poszerzająca repertuar. Każde takie działanie - rozważne jest na plus.
A nie korciło Pana, by odejść od jazzu?
Tak i to robię. Ostatnio współpracuję z Włodzimierzem Nahornym, który wygrzebał stare, choć nigdy nieśpiewane utwory.
Co Pan robi, kiedy nie śpiewa?
Uczę się. Ten zawód wymaga non stop poszerzania repertuaru. Więc uczę się piosenek.
Pan nie ma tej przypadłości co Ryszard Rynkowski, który z trudem uczy się tekstów.
Mam. Nie jestem w stanie zapamiętać dwóch słów. Uczę się, ale zawsze musi stać pulpit z tekstami na estradzie.
Może dlatego śpiewa Pan jazz?
Coś w tym jest, że wokaliści jazzowi trochę po macoszemu traktują tekst, a to jest niedobre.
A prócz uczenia się, co Pan robi w chwili wolnej?
Lubię ciszę. Moje życie przepełnione jest muzyką. Więc jeśli mam możliwość, to delektuję się ciszą no i robię doktorat.
Po co jazzmanowi doktorat?
Tytuły się przydają, szczególnie jak chce się rozwijać skrzydełka pedagogiczne. Daj Boże, że zdam ten ostatni egzamin.
Czyli doktorat, uczenie innych i nagrywanie płyt...
Tych płyt już z moim udziałem jest około 30, a nad kolejnymi pracuję bardzo długo, m.in. nad piosenkami Włodzimierza Nahornego, nad którym już dłubiemy 3 lata. Podobnie jest z albumem a capella i piosenkami Jarka Dobrzyńskiego.