Sobotnie przedpołudnie. Edyta Łapińska, mieszkanka Błonia, wraz córką wybiera się na zakupy. - Zaparkowałam auto na parkingu przy ul. Księdza Schulza - mówi pani Edyta. - Gdy szłyśmy z córką w stronę marketu, zauważyłyśmy męski portfel. Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy, to że trzeba go natychmiast oddać. Widziałam, że są w nim dokumenty i banknoty, ale nawet ich nie przeliczałam, tylko szybko zgłosiłam się na komisariat. Dopiero tam okazało się, że wewnątrz była gotówka w pokaźnej kwocie 3 tys. złotych. Dla mnie takie zachowanie nie było niczym nadzwyczajnym. Jestem nauczycielką w szkole salezjańskiej. Nie mogłam inaczej postąpić. Cieszę się, że już po 40 minutach zguba trafiła do właściciela, starszego pana. Znaleźnego nie wzięłam, bo i po co. W życiu trzeba być przyzwoitym.
Wzór dla innych
To niejedyny przykład postawy godnej naśladowania. Kilka dni wcześniej podobnie postąpiły dwie inne bydgoszczanki. - Jedna znalazła portfel na ul. Glinki, a w nim dowód osobisty mężczyzny, kartę bankomatową i gotówkę - 35 złotych - mówi podkom. Przemysław Słomski z Zespołu Prasowego Komendanta Wojewódzkiego Policji w Bydgoszczy. - Jeszcze ciekawsza sytuacja miała miejsce tego samego dnia kilka godzin później. Do komisariatu zgłosiła się bowiem kobieta, która podczas spaceru na Wyżynach znalazła na chodniku dwie karty bankomatowe i aż 7,5 tys. zł! Banknoty były w nominałach 100-złotowych, zwinięte w rulon. Taka gotówka to spora pokusa i nie wszyscy zdecydowaliby się na jej zwrot. A jednak zwyciężyła ludzka uczciwość. Takie sytuacje nie zdarzają się zbyt często, ale rzeczywiście w ostatnich dniach mieliśmy kilka przykładów wspaniałej postawy obywatelskiej.
Nie tylko gotówkę, ale też wiele innych rzeczy gubią bydgoszczanie. W tym roku do Punktu Przechowywania Rzeczy Znalezionych trafiło już 57 przedmiotów. Wśród nich są telefony komórkowe, klucze z pilotem od samochodów, rowery, wózek dziecięcy, a nawet drabina pozostawiona na przystanku przy ul. Focha.
Prawo do znaleźnego
- Ludzie na potęgę gubią dokumenty - mówi Ewa Nowak z Punktu Przechowywania Rzeczy Znalezionych w Bydgoszczy. - To nie tylko dowody osobiste, ale też, m.in., prawa jazdy, karty bankomatowe, legitymacje szkolne i studenckie czy emeryta i rencisty. Było ich w sumie ponad 400. Dowody osobiste, paszporty i książeczki wojskowe trafiają do jednostek, które je wydały, przy czym dowody osobiste, zgodnie z ustawą, są anulowane, więc właściciel musi wyrobić nowy dowód tożsamości. W przypadku pozostałych dokumentów wysyłamy zawiadomienia do właścicieli z prośbą o kontakt. O innych zgubach, np. rowerach czy telefonach komórkowych, informujemy na tablicach ogłoszeń oraz w Internecie. Jeśli ktoś przynosi gotówkę, to pieniądze są wpłacane na konto punktu i tam zdeponowane.
Znalazcy mają prawo do tzw. znaleźnego w wysokości 1/10 wartości danego przedmiotu.
- I tu już każdy dogaduje się z właścicielem - mówi Ewa Nowak. - Jeśli nie udaje się go ustalić, wtedy po upływie dwóch lat taka osoba może otrzymać daną rzecz na własność. Chyba że odmówi. Bardzo rzadko się zdarza, że ludzie żądają znaleźnego. W tym roku mieliśmy może 3-4 takie przypadki.
Do punktu trafiają nie tylko przedmioty, które osobiście przynoszą bydgoszczanie, ale też rzeczy przekazywane za pośrednictwem policji, marketów czy poczty. - Czasami znalazcy, chcąc uniknąć fatygowania się do nas, wrzucają dokumenty do skrzynek na listy i raz w tygodniu poczta takie zguby nam przekazuje - mówi Ewa Nowak. - Markety z kolei czekają trzy dni na zgłoszenie się właściciela. Jeśli to nie następuje, wówczas trafiają one do nas.
Bo o tym się mówi
Bywają jednak przypadki, że dana rzecz nie zostanie przyjęta do Punktu Przechowywania Rzeczy Znalezionych. - Dotyczy to zniszczonych, starych przedmiotów, których wartość nie przekracza stu złotych - mówi Ewa Nowak. - Chyba że mają one wartość historyczną, naukową lub artystyczną, wtedy musimy je przyjąć.
Co sprawia, że mieszkańcy decydują się na zwrot, np. znalezionej gotówki? Jesteśmy bardziej wrażliwi na krzywdę innych? - Nie generalizowałbym stwierdzenia, że społeczeństwo stało się nagle lepsze - mówi Michał Cichoracki, socjolog UKW i WSG w Bydgoszczy. - Takie sytuacje zdarzały się już wcześniej, ale nie były tak nagłaśniane w mediach. Skoro słyszymy, że ktoś znalazł sporą sumkę i ją oddał, to przychodzi refleksja, że to słuszna droga, więc robimy to samo.