Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Cały rok z Leninem

Mariusz Załuski
Mariusz Załuski
Sam towarzysz Lenin stwierdził w swej mądrości, że kino to najważniejsza ze sztuk. I tym razem się nie pomylił.

Ba, okazał się nawet prorokiem, bo ruchome obrazki wciąż wagę mają wielką, niezależnie od tego, czy oglądamy je w kinie, w stareńkim telewizorze, czy na tablecie. Kino funkcjonuje dzisiaj w różnych płaszczyznach - również, a może przede wszystkim, jako jeden z filarów kultury pop. Co więc z pop-filmowego świata zapamiętać warto w 2014 roku?

Dla mnie numerem jeden był „Boyhood” - niezwykły film o zwykłym życiu, który powstawał w bardzo niezwykły sposób. Kręcono go aż 12 lat, a bohater starzeje się naturalnie na ekranie - poznajemy go jako sześciolatka, żegnamy, gdy jako 18-latek wchodzi w dorosłość. A nic tak nie boli, jak przemijanie.

Nieźle sprawdziło się kino polskie i to w różnych wcieleniach. Było i „Miasto 44”, które odmłodziło nam opowiadanie o narodowych traumach, do tego przyjmując perspektywę środka głowy młodzianka z powstania, a nie mądrego pana ideolo. I przy wszystkich mankamentach mieliśmy sukces. Było „Pod Mocnym Aniołem” Smarzowskiego, które poczarowało, ale w sumie tylko zaostrzyło apetyt na jego film o Wołyniu. Byli „Bogowie” - zaskakujący sukces i filmu, i Tomasza Kota - było „Hardkor Disko”, spojrzenie na świat sytych, który nie ma co marzyć o spokojnym śnie, i był „Jeziorak”, wreszcie udane polskie kino gatunkowe. Bo jeszcze dzieła artystyczne to zmajstrować potrafimy, ale solidny kryminał zdarza nam się raz na dekadę.

2014 to na świecie popis najmłodszego faceta w swoim wieku, czyli Martina Scorsese i jego „Wilka z Wall Street”, rozbrykanego portretu wilków i wilczków nowych czasów (któż ich nie ma wokół siebie?). To także filmy z wielkimi rolami starszych gigantów - Roberta Duvalla w „Sędzim” czy Billa Murraya w „Mów mi Vincent” - i młodszych magików, Matthew McConaugheya w „Witaj w klubie” i Jake’a Gyllenhaala w „Wolnym strzelcu”. Co ciekawe, obaj musieli do swoich ról schudnąć do granic możliwości. 2014 rok to też „Grand Budapest Hotel”, który pokazuje, że film to wciąż sztuka obrazu.

No a to tylko i aż popowy mainstream, filmy, które rządziły w multipleksach na równi z głupiutkimi megaprodukcjami i rodzimymi komedyjkami. Bo kino, dzięki nowym technologiom, to dziś też - jak nigdy wcześniej - masa najróżniejszych nisz. Towarzysz Lenin pewnie się w grobie przewraca.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!