Rozmowa z prof. KATARZYNĄ POPOWĄ-ZYDROŃ, pianistką i pedagogiem
<!** Image 2 align=right alt="Image 99643" sub="Fot. Archiwum Katarzyny Popowej-Zydroń">Wybiera się Pani na koncert Ivo Pogorelicia w naszej filharmonii?
Niestety, jadę w tym czasie do Warszawy. Z kolei z terminem warszawskiego koncertu zbiega się festiwal młodych pianistów Premia Filharmonii Łódzkiej, na którym obiecałam być, bo występuje tam mój bardzo zdolny uczeń z Krakowa. Wiem jednak, że Pogorelić podczas pobytu w Polsce zamierza prowadzić kursy mistrzowskie i tam wybiorę się na pewno.
Trudno Panią Profesor podejrzewać, że uczyni to z powodu aury sensacji, a ta, po sierpniowym festiwalu „Chopin i jego Europa”, sięgnęła zenitu. Jedni byli zbulwersowani, inni zgotowali owację na stojąco. Jak więc słuchać Pogorelicia, to geniusz czy hochsztapler?
Człowiek idący na koncert powinien własnym sercem, zmysłami i rozumem poznawać dane wykonanie, sprawdzić termometr swoich uczuć i w zgodzie z nim reagować. A większość ludzi kieruje się nakazem medialnym, tym, co wypada. Tymczasem bywa tak, że artysta owiany sławą ma akurat słaby dzień i jego występ nie jest zachwycający, a publiczność robi standing ovation. Mnie to śmieszy, bo znaczy, że ludzie nie idą dla muzyki, ale „na nazwisko”. Leży to jednak w naturze człowieka, że reaguje stadnie... Inna rzecz, że akurat w Pogoreliciu wszyscy witamy artystę, który tworzy nowe kategorie!
Przychyla się Pani do opinii, że gra Pogorelicia jest ahistoryczna, bo dzięki nowym możliwościom technicznym instrumentu odkrywa na nowo stare utwory?
<!** reklama>Nie słyszałam dyskusyjnego wykonania Rachmaninowa z sierpnia, więc mogę tylko powiedzieć, że w czasach konkursu chopinowskiego był to fascynujący pianista i byłam nim zauroczona, nawet jeśli nie wszystkie jego interpretacje mnie przekonywały. Wydaje mi się jednak, że wykonawca ma ważną misję bycia pośrednikiem między kompozytorem a publicznością. I jeśli jest w całkowitej kontrze do tego, co kompozytor pozostawił jako schemat intencjonalny, tego nie akceptuję. Uczniom przy zbyt dowolnych interpretacjach mówię, żeby raczej napisali coś swojego, bo inaczej jest to kradzież! Nie unikniemy tego, że biorąc na warsztat utwory historyczne, przepuszczamy je przez siebie, oddajemy im jakąś własną cząstkę, nie jest bowiem możliwe zagranie tylko tego, co jest w partyturze. Tam są schematy, pewne znaki, którym dopiero trzeba nadać sens. Jednak iść przeciwko tym znakom, to zbrodnia!
Jest zatem coś takiego, jak wykonanie „kanoniczne”?
Ideał pozostaje tylko strukturą teoretyczną, do której dążymy latami. W rzeczywistości tyle jest interpretacji, ilu wykonawców, niemniej wszystkie powinny znajdować się w obszarze, który wyznacza twórca dzieła. Zgodnie z osobowością wykonawcy pewne segmenty tego obszaru będą lepiej eksplorowane przez naturę dramatyczną, inne przez liryczną. Widać to było doskonale w interpretacji Chopina przez Pogorelicia w 1980 r., kiedy on, jako buntownik i kontestator, nie grał jednak - w moim odczuciu - w kontrze do kompozytora.
A burzę rozpętał! Tak jak teraz, gdy po 28 latach domaga się odtajnienia obrad jury, które go utrąciło.
Bardzo się dziwię Pogoreliciowi i to mnie niepokoi... Co innego, gdyby zabiegał o to zaraz po konkursie, ale po tylu latach! Tym bardziej, że Pogorelić nawet nie wygrywając, potrafił całkiem zasłużenie przekuć konkurs w sukces.
W Pani życiu też konkurs chopinowski wyznaczył kamienie milowe! Dostała Pani wyróżnienie na pięć lat przed Pogoreliciem, gdy zwyciężał Zimerman, a na następny triumf Polaka czekaliśmy 30 lat i ma Pani w tym wielki udział!
Co nie znaczy, że jako uczestniczka chciałabym po latach poznać kulisy obrad jury! (śmiech) To co wówczas osiągnęłam, zważywszy, że grałam wcześniej tylko 7 lat, to i tak bardzo wiele. Nie jestem bowiem człowiekiem, który potrafiłby poświęcić się jednej sprawie tak całkowicie i bez reszty. Zawsze interesowało mnie życie we wszystkich jego przejawach. Muzyka wymaga sporych wyrzeczeń, ja tymczasem jestem zdecydowanie tego antytezą.
Inaczej niż Pani uczeń, Rafał Blechacz, o którym na długo przed jego triumfem mówiła Pani, że jest „podarunkiem losu dla pedagoga”!
Gdy go poznałam, był bardzo młody, a już miał ogromny potencjał. Jego wrażliwość na muzykę była tak wielka, że w lot chwytał i wykorzystywał każdą uwagę, jakby ta wiedza gdzieś już w nim była... Zdawałam sobie sprawę, że zrobi karierę! A dowodem, mówiąc pół żartem pół serio, niech będzie fakt, że na 3 miesiące przed konkursem chopinowskim zaczęłam się odchudzać, aby dobrze wypaść podczas wywiadów telewizyjnych po wygranej Rafała! (śmiech) Nie przewidziałam tylko, że wygra w takim stylu, podkreślonym przez nieprzyznanie drugiej nagrody. Teraz śledzę uważnie jego losy, na urodziny i imieniny dostaję od niego życzenia i czekam aż... skończy 50 lat, bo umówiliśmy się, że wtedy zagra specjalnie dla mnie.
Ma Pani więcej takich „podarunków losu”?
Piotr Różański, Radosław Kurek, Paweł Wakarecy - typ wirtuoza... Zresztą dla mnie każdy uczeń, który poświęca się muzyce, jest ważny. Nawet jeśli nie jest tak obdarzony jak Rafał, jest tak samo piękny wewnętrznie i z każdym wiążę jakieś nadzieje.
Z Krzysztofem Herdzinem też Pani wiązała?
Oczywiście! Od początku, co prawda, było wiadomo, że to jazzman, ale wybitny. Nie jest bowiem ważne czy ktoś uprawia muzykę klasyczną, czy inną. Nie toleruję tylko bylejakości!
I w nagrodę będzie Pani miała swój autograf na ul. Długiej! Nie cieszy Pani, że kultura wyższa przedarła się przez „tańce na lodzie” i została doceniona?
Cieszy, tym bardziej, że przebić się dzisiaj przed popkulturę wcale nie jest łatwo.
TECZKA OSOBOWA
Katarzyna Popowa-Zydroń, polska pianistka i pedagog pochodzenia bułgarskiego. Spod jej skrzydeł wyszedł triumfator XV konkursu chopinowskiego, Rafał Blechacz. Sama, w 1975 r., zdobyła tam wyróżnienie. Ukończyła studia w klasie fortepianu u prof. Zbigniewa Śliwińskiego w gdańskiej PWSM. Koncertuje jako solistka i kameralistka.