W pierwszej chwili myślałem, że jestem świadkiem napadu. Mężczyźni wykręcali kobiecie ręce, zmusili, by klęknęła i ciągnęli jak psa. Potem trzymali ją, nie dając się ruszyć. Okazało się, że to dwóch kontrolerów”. We wtorek, 13 maja, nasz reporter usiłował wyjaśnić okoliczności tak rycerskiej interwencji panów z - nomen omen - Renomy. Zadzwonił do Zarządu Dróg Miejskich i Komunikacji Publicznej. Usłyszał okrągłą formułkę: „Każda osoba, która ma uwagi dotyczące jakości przeprowadzonej kontroli, może zgłosić się do nas ze skargą. Do każdej sprawy podchodzimy indywidualnie”. Reporter indywidualnie usiłował też skontaktować się z firmą, która zatrudnia kontrolerów. Szybko musiał skapitulować: „Od przedstawicieli Renomy nie udało nam się uzyskać komentarza. Jedyny kontakt z mediami, który uznaje firma, to droga mailowa” - napisał na zakończenie artykułu.
[break]
Jako osadzony w redakcji ze stażem dłuższym niż hrabia Monte Christo, spokojnie podchodzę do historii przynoszonych do redakcji przez czytelników. Wiele razy przekonywałem się, że ilu świadków, tyle wersji zdarzeń, a interwencje w imieniu bliźnich nie zawsze okazują się szlachetne i bezinteresowne. Z ograniczonym zaufaniem przyjąłem więc opis kobiety rzuconej na kolana pod dworcem. Mój olimpijski spokój prysnął w ostatni poniedziałek. W południe zadzwoniła do mnie dobra koleżanka. Rozsadzały ją emocje. Opowiedziała historię sprzed kilkudziesięciu minut, która przypominała tę z 13 maja. Przystanek pod dworcem zastąpił przystanek przed Radiem PiK. Tym razem nie zastosowano metody rzucania na kolana i ciągnięcia jak psa. Zastąpiły ją wykręcanie ręki i przewrócenie na stopnie tramwaju.
Dokładniej opisaliśmy przejścia pani Małgorzaty w środowym wydaniu „Expressu”. W zasadzie, jako dobry znajomy tej pani, powinienem w jej sprawie milczeć. Właśnie jednak dlatego, że ją znam, to głos zabieram. W artykule, który napisał o niej nasz reporter, nie pasuje mi tylko jedno stwierdzenie: „starsza pasażerka”. Moja znajoma jest pełną wigoru osobą przed sześćdziesiątką. I to być może było jej szczęściem w nieszczęściu. Staruszka w jej położeniu mogłaby zejść na serce lub wylądować pod tramwajem. Fakt, że znam od lat panią Małgorzatę, pozwala mi też na uwagę, że prędzej bym uwierzył, że tramwajem na gapę jechał biskup Tyrawa, niż ona.
Najważniejsze jest wszak to, jak kontrolerzy - drugi raz w ciągu miesiąca - brutalnie obeszli się w Bydgoszczy z kobietą. I tym razem nasz reporter usiłował skontaktować się z przedstawicielem Renomy. Byśmy wszyscy w redakcji mieli czyste sumienie, poprosiłem go, by dał Renomie czas na zebranie informacji. Nic z tego. Artykuł znów trzeba było zamknąć mało krzepiącym zakończeniem: „Mecenas Łukasz Szyldark, reprezentujący Renomę, przez dwa dni nie odpowiedział na żadne z naszych pytań”. Następnego dnia głos wydał z siebie rzecznik zarządu komunikacji publicznej. Niewiele nowego miał do zakomunikowania: „Wystąpiliśmy do Renomy o zajęcie stanowiska. Postępowanie potrwa kilka dni”. Co potem? Obawiam się, że nic. Wniosek ów podsuwa mi reakcja aspiranta z biura prasowego kujawsko-pomorskiej policji. Tak opisał działania kolegów po fachu, wezwanych do interwencji na przystanek pod radiem: „Policjanci pojechali na miejsce tylko dlatego, że zostali wezwani do potwierdzenia tożsamości pasażerki. Świadka też chcieli przesłuchać, ale nie zdążyli, bo się oddalił. Zresztą bardziej przeszkadzał w trakcie prowadzenia czynności niż pomagał...”. Jak rozumiem, jako świadek przyplątał się jeszcze jeden upierdliwiec, który przeszkadzał w ofiarnej służbie.
A miasto zachęca: odstaw auto, przesiądź się do ekologicznego tramwaju. Ładny mi ekosystem z toksycznymi kanarami i śniętymi gliniarzami...