Wielu nie wierzyło. Włocławski fajans znowu produkuje? Kiedy przyjeżdżali do fabryczki, jeszcze szerzej otwierali oczy ze zdumienia. Ciasno, garstka pracowników, a tu takie cuda.
<!** Image 2 align=left alt="Image 17340" >Na początku jest glina. Do gliny dodaje się w odpowiednich proporcjach różne składniki, m.in. masę porcelanową i wodę (receptura kosztuje grube pieniądze i jest tajemnicą). Potem przychodzą z nożykami i gąbkami odlewaczko-wykańczarki i glina zamienia się w miłe dla oka kształty.
Po wyschnięciu kształty jadą do pieca. Po odlewaczkach jest czas dla malarek - idą w ruch pędzelki. Małe bobeczki, którymi wyczarowuje się drobne płatki i wielkie cabany, niezastąpione przy malowaniu szerokich pasów. Czasem trzeba zaznaczyć ołówkiem odstęp, a czasem ściąć żyletką zbyt grubo nałożoną farbę. Wszystko ręcznie i z fantazją. Na końcu kąpiel w szkliwie i znowu piec. Ponad tysiąc stopni przez kilka godzin.
Najpierw były łzy
Tak powstaje włocławski fajans. Wazony, talerze, zegary, lampy, solniczki, pojemniczki, serwetniki, filiżanki, talerzyki. W latach 70. zestaw stołowy z Włocławka, malowany w klasyczne kobaltowe kwiaty, załatwiał niejedną sprawę. Można nim było wyczarować przydział na mieszkanie albo talon na malucha.
Ale czasy się zmieniły. Talony zniknęły, pojawiły się kredyty mieszkaniowe, a ręcznie wyrabiany fajans zastąpiła tania chińszczyzna. W 1993 roku, kiedy Włocławskie Zakłady Ceramiki Stołowej przekształcały się w Fabrykę Porcelany, a zakład produkcji fajansu nie istniał od dwóch lat, Ewa Szanowska powoli oswajała się z myślą, że to koniec. Z wykształcenia technik chemik, 13 lat przepracowała w fajansie jako brygadzistka odlewni.
<!** Image 3 align=right alt="Image 17341" >- Temat powracał w czasie rodzinnych rozmów, bo rodzina ze strony męża to fajansiarze od kilku pokoleń - wspomina energiczna blondynka. Pamięta, że podczas jednego z takich spotkań zrodził się pomysł, by uruchomić produkcję na mniejszą skalę w pomieszczeniach dawnej cegielni.
- Jest styczeń 2002 roku. Zajmuję się wyłącznie domem. I nagle pojawia się ten pomysł. Z dnia na dzień dajemy wypowiedzenie firmie z Torunia, która dzierżawi od nas cegielnię, w lutym zaczynamy roboty, a w lipcu rusza produkcja.
Dziś Ewa Szanowska śmieje się, bo firma się rozwija i fajans wraca do łask. Ale cztery lata temu płakała.
Grudzień 2002 roku. Pięć miesięcy po uruchomieniu fabryki i wielka porażka. Zamówiona masa plastyczna za kilkadziesiąt tysięcy złotych okazuje się bublem. Więcej w niej piachu niż wartościowego surowca. Fabryczka, która ma być spełnieniem marzeń, przynosi stratę. Nie udaje się też uniknąć błędów. Zbyt duży piec, którego zapełnienie trwa w nieskończoność, opóźnia produkcję, przez co zakład nie radzi sobie z nagłymi zleceniami.
- W takich chwilach można było myśleć o wycofaniu się. Ale na szczęście podbieraliśmy pieniądzez drugiej, zupełnie innej działalności - mówi Jerzy Szanowski. W Zakładach Ceramiki Stołowej przez wiele lat był elektrykiem, tam poznał żonę. Mówi, że nigdy nie zwątpił w powrót fajansu. To on razem ze szwagrem Janem Rinkiem, byłym prezesem Fabryki Porcelany, przekonali Ewę, że fajans powróci w wielkim stylu.
Cudeńka pani Basi
Pani Basia od 15 lat odlewa i wykańcza. Tu dziurkę zrobi, tam coś zeskrobie, rączkę przyklei do kubka albo uszy do wazonu dorobi. Często się uśmiecha i rzadko patrzy na rozmówcę. Jej oczy podążają za palcami lawirującymi wśród ażurowych wzorów talerza.
<!** Image 4 align=left alt="Image 17342" >- Tu nic nie jest proste - mówi. - Ubytki muszą być. Każdą szczelinkę trzeba wyskrobać - uśmiecha się kobieta.
Na półkach stoją w rzędach zamknięte formy. Obok czekają suche i obrobione wyroby. Piłki futbolowe dla klubów, miseczki, pojemniczki. Są też wielkie jaja wielkanocne, bo zakład już rozpoczął pracę nad świątecznymi zleceniami.
- My nie produkujemy „na magazyn”. Miesięcznie wychodzi od nas 5 tysięcy wyrobów. Wszystkie są zamawiane przez sklepy i indywidualnych zleceniodawców. Współpracujemy tylko z renomowanymi odbiorcami. Trzeba się szanować - mówi właścicielka fabryczki. Postawiła sobie za cel uczynić z fajansowego rękodzieła towar z najwyższej półki, odpowiednio drogi i odpowiednio ekskluzywny.
- Kiedyś fajans źle się kojarzył. Produkcja szła wagonami, a wyroby leżały w sklepach GS-u obok metalowych łyżek - mówi Ewa Szanowska. - Najwspanialsze jest to, że to co człowiek sobie wymyśli, za kilka dni może mieć w ręku. W dużym zakładzie byłoby to niemożliwe.
A jednak rzadko eksperymentuje z nowymi formami, bo tajemnica sukcesu fabryczki leży w nawiązywaniu do tradycji włocławskiego fajansu, która sięga XIX wieku.
Zakład zatrudnia 18 osób i swoimi rozmiarami przypomina bardziej manufakturę sprzed 100 lat niż fabrykę. Wszystko wykonuje się tu ręcznie według tradycyjnych receptur. Tylko piece są współczesne - węglowe zastąpiono elektrycznymi. Fabryka ma w ofercie 200 rodzajów wyrobów (w PRL-u było ich 500) - od malutkich pierścieni do serwet, które kosztują 5 złotych, po ogromne lampy przypominające drzewa, wycenione na prawie 600 zł.
<!** Image 5 align=right alt="Image 17343" >Większość produkcji to stare kolekcje, wznowione w oparciu o fabryczne katalogi sprzed lat, ocalone przez Szanowskich w czasie likwidacji państwowych zakładów. Są więc tradycyjne „Wicki” malowane kobaltem, klasyczne włocławskie solniczki, efektowne amfory i wiele innych. Często zdarza się, że klienci, którym wytłukł się zestaw obiadowy kupiony 30 lat temu, proszą o dorobienie tylko kilku wybranych sztuk. Zgodność z katalogiem jest wówczas najważniejsza, o czym najlepiej wie pani Wiesława Kaczorowska, jedna z malarek, znana z tego, że nie trzyma się szablonów.
- Wiele razy prosiłam. Pani Wiesiu, ma być dekoracja numer 7i koniec. „Dobrze, dobrze”. Otwieramy piec i znowu: tu dodatkowy listek, tam nowy kwiatek - śmieje się Ewa Szanowska.
Każda ma swój styl
- Moda na fajans wraca. Ludzie wyciągają swoje stare zestawy. Młodzi zaczynają zbierać kolekcje - Dorota Duszyńska zajmuje się w firmie promocją i pozyskiwaniem klientów. Kiedyś nie doceniała fajansu, dziś zaczyna rozróżniać, który wyrób wyszedł spod czyjego pędzla. - Są klienci, którzy nie wierzą, że każda sztuka jest ręcznie malowana i że nie ma drugiej takiej samej filiżanki, kubka czy talerza.
Malarek jest w zakładzie pięć. Mają za sobą po kilkadziesiąt lat pracy i wiele nagród na koncie. Malowały dla papieża, dla znanych aktorów i polityków. Na niektórych wyrobach, na prośbę zamawiającego, składały swój podpis. Mówi się o nich, że w malowanie wkładają duszę.
- Każda z nas ma swój styl. Ja inaczej obrzucę liście czy różę inaczej namaluję. No i zależy, jaki jest dzień. Raz pędzelek lekko chodzi, a raz jest strasznie tępy - Joanna Rymkiewicz mruży oczy przybliżając pędzelek do kubka. Jak większość malarek, nosi okulary.
- Ręka nie, oczy najbardziej się męczą - mówi Joanna Leszczyńska. Nanosi kwiaty na miseczkę. Nie szkicuje wzorów. Nie musi. Wszystko ma w głowie.
- Nam się kwiaty śnią po nocach - wyznaje Joanna Rymkiewicz.
A Ewa Szanowska ma kolejne marzenie. Stworzyć własną szkołę malarek, by pani Wiesia i jej koleżanki mogły młodszym przekazać wszystkie fantazje, jakie im siedzą w głowach.