147 dwuosobowych drużyn z 7 krajów (Polska, Niemcy, Austria, Czechy, Belgia, Francja, USA) walczyło na maratońskim dystansie 440 km i 12000 m łącznego przewyższenia.
<!** Image 2 align=left alt="Image 4697" >TransCarpatia, bo tak nazywa się ta próba sił i charakterów, określana również mianem „pierwszego polskiego etapowego maratonu rowerów górskich”, to niewątpliwie najbardziej wymagająca krajowa impreza kolarska, w której współzawodniczą obok siebie amatorzy-pasjonaci i sportowcy z licencjami PZKol. Do nich należy zwycięski w tegorocznej edycji TransCarpatii zespół Kellys Team z południa Polski (Mirosław Bieniasz, Czarna i Jarosław Miodoński, Żywiec); górale z Kellys Team mają tym samym na swoim koncie już drugie zwycięstwo i w przyszłym roku „tradycyjnie” będą uprzywilejowani do startu z pierwszymi numerami liderów.
Pomysłodawcą megamaratonu i głównym organizatorem jest firma „Extreme” z Bydgoszczy, która od lat propaguje rozwój kolarstwa górskiego w naszym regionie. W tegorocznej edycji wzięło udział aż 9 drużyn z grodu nad Brdą i naszego województwa w kategorii MEN oraz jedna drużyna męsko-damska w kategorii MIX z Torunia („3ride 4fun” w składzie Radmiła Wudarska i Jarosław Krzemiński uplasowani na 5. miejscu w swojej kategorii).
Najmłodszą i jednocześnie najlepszą ekipą z Bydgoszczy (48. miejsce w generalnej klasyfikacji, 37. w kategorii MEN ) jest Brygada Bydgoskich Bąków w składzie Jacek Krakowski i Tomasz Urban.
Walka z czasem
O klasyfikacji generalnej, czy nawet o ukończeniu całego wyścigu - mówi Tomasz Urban - decydowała dobra orientacja w terenie i umiejętność korzystania z mapy, czytania oznaczeń szlaków pieszych, rowerowych, rozpoznawania wiosek, szczytów, łąk i odnajdywania 5 punktów kontrolnych usytuowanych tak, aby zaliczyć wszystkie najważniejsze wzniesienia w każdym etapie.
Ze wszystkich siedmiu - relacjonuje - zdecydowanie najtrudniejszym dla nas okazał się etap pierwszy z powodu awarii pomiędzy drugim a trzecim punktem kontrolnym; w rowerze Jacka odpadło lewe ramię korby i nie mógł pedałować samodzielnie, dlatego około 40 km po Bieszczadach musieliśmy pokonać na holu - jeden ciągnął drugiego. Nieukończenie etapu w limicie czasowym wiązało się z nieukończeniem TransCarpatii.
Walka ze sprzętem
Zdarzały się defekty wszelkiego typu: uszkodzenia ram, amortyzatorów, hamulce „kończyły się” w połowie etapu i... bywało czasem niebezpiecznie. Dobrze, aby przynajmniej jedna osoba w teamie – radzi Urban - potrafiła dokonać podstawowych napraw, takich jak skucie łańcucha, regulacja hamulców, przerzutki, wymiana haka, pomoc w wypadkach na trasie.
Na TransCarpatię - komentuje bydgoszczanin - przyjechało wiele osób, których nie podejrzewałbym o start w tak trudnej imprezie po górach, po szlakach często pieszych, które nie były przejezdne; nawet pieszczotliwie niektórzy nazywali ten wyścig „TransDreptatią”, ponieważ było tak dużo chodzenia.
Dla 300 osób trzeba było przygotować każdego wieczoru nocleg w innym miejscu. Wyglądało to różnie, zależnie od zamożności gminy i od wcześniejszych porozumień.
Często nie było ciepłej wody, brakowało pryszniców, noclegi organizowano w salach gimnastycznych przy szkołach lub pod namiotami. W Krynicy Zdrój nocleg był urządzony w hali lodowiska. Zaraz spod ciepłego prysznica wychodziło się prawie na taflę lodowiska, warunki były bardzo spartańskie. Cały ten rajd z noclegami można uznać za swego rodzaju „survival”. Już na pierwszym etapie jedna ze startujących kobiet przewróciła się na zjeździe. Ranną helikopter zabrał do szpitala w Sanoku. Potem zdarzyły się jeszcze inne wypadki - jeden z zawodników teamu Wędrowne Sokoły doznał urazu kręgosłupa na asfaltowym zjeździe, bardzo krętym, na którym pod koniec etapu wykończyły się już klocki hamulcowe i nie mogąc wyhamować roweru, wpadł do rowu.
- Było jeszcze kilka złamań, dużo otarć, sam też przewróciłem się już na ostatnim etapie - przyznaje bydgoszczanin.
Walka z samym sobą
- Mój partner z teamu Jacek określił wyścig jednym słowem: „ból”. Maraton jest trudny, długo jeździ się na rowerze (od 4 do 9 godzin w ciągu jednego dnia) nie „schodząc” z tętna 130 uderzeń na minutę. Jest bardzo wymagający technicznie i przy braku umiętności można sobie zrobić krzywdę - przestrzega nasz zawodnik - dlatego nie polecam go amatorom i osobom, które po raz pierwszy wsiadły na rower górski i uważają: „O! to jest właśnie dla mnie, chcę przejechać Karpaty!”
TransCarpatia nie jest „bułką z masłem”, trzeba radzić sobie ze sprzętem i sprawdzić własną wytrzymałość w ekstremalnych sytuacjach - kończy Tomasz Urban.