Zbliżające się niedzielne derby nazywa się „okrągłymi”, bo są 70. Tyle dokładnie było meczów ligowych. Konfrontacji było jednak dużo więcej, tyle że miały charakter towarzyski.
Od nich właśnie się zaczęło. Pierwsze „prawdziwe” mecze Toruń - Bydgoszcz na żużlowym torze odbyły się w latach 1959-62. Wówczas Polonia była pierwszoligowym mocarzem, Apator - najpierw trzecio-, a potem drugoligowym kopciuszkiem. Jak można było przewidzieć, spotkania kończyły się około 30-punktowymi zwycięstwami bydgoszczan, po których na długie lata tego typu kontakty zostały zerwane. Dla bydgoszczan nie przedstawiały one żadnej wartości.
Dar losu i wstyd
Do wznowienia doszło nie z wzajemnej chęci, ale z woli losu. W 1973 r. Polonia straszliwie dołowała w I lidze. Drugoligowa Stal-Apator przez przyznany jej walkower całkiem nieoczekiwanie dostała szansę od losu. Kto będzie jeździł za rok w najwyższej klasie, miała zdecydować bezpośrednia barażowa potyczka.
Torunianie szans na wygraną nie mieli, ale wyzwanie podjęli. Na swoim torze wygrali, przy maksymalnej mobilizacji, 10 punktami, W rewanżu na odpowiednio „pod swoich” przygotowanym bydgoskim torze toruńskie asy ulegały nawet juniorom miejscowych. Ciężaru porażki goście nie potrafili udźwignąć. Zeszli z toru już po kilku wyścigach, ostentacyjnie żegnając niezwykle liczną tego dnia widownię. Były potem dyskwalifikacje dla zawodników, był walkower, oficjalne przeprosiny i zwyczajny wstyd na całą żużlową Polskę.
Ledwie dwa lata później znów obydwa zespoły trafiły na siebie w barażach. Tym razem było już niemal na styku, ale znów górą okazali się bydgoszczanie. To było preludium do tego, co miało już za rok nastąpić. Od 1976 roku za sprawą reformy rozgrywek derby stały się ligową codziennością.
Płonący tor
W derby, jak dotąd, częściej górą bywali torunianie. Nie jest to jednak przewaga znacząca. Raz wygrywają jedni, raz drudzy. I zawsze jest to dla kibiców w obu miastach prawdziwe święto, a dla zawodników powód do maksymalnej mobilizacji. Derby o pietruszkę? To niemożliwe. Kiedy w 2002 roku Polonia nie miała pieniędzy, by zabrać na mecz do Torunia swoich dwóch obcokrajowców, w ostatniej chwili ponoć anonimowy darczyńca zafundował ich start. Mówiono nawet, że był to biznesmen z Torunia...
Często walka trwa do ostatniego wyścigu, rozpala fanów do czerwoności. Bywają też innego rodzaju emocje. 11 października 1981 roku w Toruniu istniała groźba odwołania meczu z powodu deszczu. Kiedy przestał padać, na torze rozlano i podpalono metanol, by osuszyć czarną maź. Dwie godziny trwało doprowadzanie toru do użytku, kibice cierpliwie jednak czekali. Sędzia musiał toromistrzów postraszyć walkowerem, by można było zacząć. Goście początkowo wygrywali, póki torunianie nie odkryli ścieżki „pod płotem” i wyszli na prowadzenie. Gdy zawody trwały w najlepsze, zrobiło się ciemno, a światła nad torem (były wówczas w Toruniu, były!) nie chciały się zaświecić. Kiedy awarię usunięto, okazało się, że nie działają sygnalizatory startowe. Sędzia Czernecki miał tego dość i „odgwizdał” koniec po XI wyścigach.
Potop szwedzki
W derby nie brakowało też mało sportowych gestów i manewrów. Podczas jednego ze spotkań dziwiłem się, że w pierwszym łuku goście, choć wygrywali starty, kompletnie się gubili. Dopiero po zawodach dowiedziałem się od jednego z działaczy, że przed meczem „wykopana” tam została specjalna „rynna”, której, jadąc, trzeba było się ustrzec, by nie wynosiło pod płot. Miejscowi o tym wiedzieli, przyjezdni nie i tak doszło do wysokiej, choć nieoczekiwanej wygranej gospodarzy.
Jednym z najciekawszych widowisk w dziejach derby był tzw. szwedzki potop w Toruniu w 1991, kiedy to po raz pierwszy masowo zakontraktowano cudzoziemców do polskich zespołów. Na prezentacji pojawiło się aż „czterech wspaniałych” z kraju Trzech Koron - Tony Rickardsson i Peter Karlsson w Polonii, Per Jonsson i Peter Nahlin w Apatorze. Goście prowadzili już 21:14 i 29:23, a jednak torunianie wygrali 51:37. Głównym bohaterem był - dla jednych pozytywnym, dla drugich negatywnym - sędzia Roman Siwiak. Dopuścił on do zawodów wbrew przepisom Jonssona, który przyjechał do Torunia bez ważnej licencji. Arbiter z Gorzowa zapłacił za to dyskwalifikacją, odsunięciem na pół roku od pulpitu, ale zebrał też liczne słowa uznania za postawę licującą z duchem sportu.