Ciekawe zdanie wyczytałam w Internecie: „Co zrobić, żeby młodzi aktywiści wzięli w swoje ręce gospodarowanie miastami i całym krajem, a nie tylko swoimi portalami?”. Przypomniałam je sobie, gdy rozgorzała dyskusja wokół zmiany nazwy mostu w Bydgoszczy. Mogłoby przecież chodzić o coś zupełnie innego, ważne, że kontrowersyjnego, trudnego, politycznie niepoprawnego. Przeciwników zmiany nazwy mostu było sporo, ale patrząc statystycznie, niewielu.
Grupka, która przyszła na rynek, by wykrzyczeć swoje oczekiwania, frustrację i żal, i tym samym wpłynąć na rajców, liczyła ok. 300 osób. Na społecznościowych portalach poparło tę inicjatywę co najmniej jeszcze raz tyle bydgoszczan i sporo osób z innych miast.
Patrząc na twarze ludzi zgromadzonych na rynku, można było stwierdzić, że grubo ponad połowa uczestników wiecu to ludzie starsi, z których część być może nie korzysta z Internetu. Wiedzieli o zebraniu z innych źródeł.
O co więc chodzi w popieraniu rozmaitych inicjatyw za pomocą znaczka „lubię to”? Co takie kliknięcie zmieni? Są ludzie, którzy za jeden z celów swojego życia uczynili walkę przez Internet, prowadzenie dysput, przekonywanie. Słuchając relacji z tych batalii, obserwując wyścig komentarzy, mam wrażenie, że to bardzo wygodna rewolucja.
Owszem, dociera się do większej grupy, ale czasami, gdy przychodzi co do czego, gdy z problemem trzeba stanąć twarzą w twarz, na miejsce zbiórki przychodzi nie deklarowany tysiąc, lecz dwieście osób. Reszta siedzi w ciepłym i klika „lubię to” albo kłóci się w nieskończoność, obraża się, wyrzuca z grona znajomych.
Co na taką formę aktywności powiedziałby socjolog? Być może ludzie nie interesują się polityką czy życiem społecznym tak bardzo, jak to deklarują. Może w grę wchodzi lenistwo, tchórzostwo, przeświadczenie, że walczy się w przegranej sprawie? Na oficjalne zgromadzenia zwoływane z okazji państwowych świąt przybywa zwykle mnóstwo ludzi. Na spontaniczne facebookowe imprezy wpadają też dzikie tłumy, które zapraszającym wymykają się później spod kontroli...
Katarzyna Bogucka