Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zamach na Łuczniczkę

Krzysztof Błażejewski
Krzysztof Błażejewski
Jak przechytrzyć organizatorów gry liczbowej, gdzie wygrane sięgają setek tysięcy? O tym myślało wielu bydgoszczan i mieszkańców regionu, kiedy popularnością cieszyła się „Łuczniczka”.

Jak przechytrzyć organizatorów gry liczbowej, gdzie wygrane sięgają setek tysięcy? O tym myślało wielu bydgoszczan i mieszkańców regionu, kiedy popularnością cieszyła się „Łuczniczka”.

Zanim na dobre ruszył popularny ogólnopolski „Toto-Lotek”, dzisiejsze „Lotto”, demokratyzacja polskiego życia publicznego w 1956 roku zaowocowała powstaniem wielu gier liczbowych. Wcześniej wyklęte razem z wszelkimi loteriami jako „burżuazyjny wykwit”, godzący w życie klasy robotniczej i socjalistycznego społeczeństwa, teraz wracały do łask.

<!** reklama>

W Bydgoszczy i całym województwie od wiosny 1957 roku działała „Łuczniczka”. Grający przynosili do punktów składania kuponów dwa jednakowo wypełnione odcinki. Po ostemplowaniu i naklejeniu banderoli, jeden odcinek zabierał gracz, drugi zaś wędrował do siedziby biura gry. Zgodność dwóch odcinków była jednym z warunków wygranej.

Początkowo „Łuczniczka” cieszyła się ogromnym powodzeniem. Wygrywane kwoty za trafione pojedynczo „piątki” wręcz oszałamiały. Potem jednak większą karierę począł robić „Lotek”. W tej sytuacji i „Łuczniczka” postanowiła przejść na system, w którym do trafienia była „szóstka”.

To właśnie sześć trafnych skreśleń stało się marzeniem tysięcy mieszkańców Bydgoszczy i okolic na długie lata.

Kto dorobi klucze?

Wśród wymienionych wyżej marzycieli był także bydgoszczanin Zenon K.

Kiedy w maju 1958 roku w siedzibie Pomorskiej Gry Liczbowej „Łuczniczka” podjął pracę w charakterze intendenta magazyniera, miał 23 lata. Młodzian zarabiał w nowej firmie 1200 złotych, co nawet na owe czasy nie było uposażeniem pozwalającym na spokojne, dostatnie życie. W dodatku co miesiąc musiał oddawać komornikowi 480 zł. Na życie zostawało mu niewiele.

Trudno w tej sytuacji się dziwić, że praktycznie od pierwszego dnia pracy w instytucji obracającej na co dzień milionami złotych, wyobraźnia Zenona K. była szczególnie ożywiona. Jego myśli wypełniła przemożna chęć opracowania planu wyciągnięcia z kasy „Łuczniczki” znaczącej gotówki.

Po mniej więcej pół roku stałej obserwacji zasad panujących w centrali, a dotyczących wpływu kuponów, zdecydował się podzielić swoimi myślami z woźnym bydgoskiej centrali „Łuczniczki”, Józefem K. Potem - ze szkolnym kolegą Andrzejem D., zatrudnionym w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Bydgoszczy.

Najprostsza wersja „skoku” polegała na tym, by dorobić klucze, dostać się do „bunkra”, jak nazywano pokój będący swoistym skarbcem organizatorów „Łuczniczki”, i zamienić legalnie złożony byle jaki kupon na taki, na którym będzie „szóstka”. Sami jednak nie potrafili kluczy dorobić, okazało się bowiem, że od szczęścia dzieli ich aż sześć drzwi, a wciągać do spółki ślusarza już nie chcieli.

W tej sytuacji Zenon K., dysponujący duplikatami pieczęci kilku punktów odbioru kuponów, m.in. punktu nr 386 w Toruniu, postanowił skorzystać z usług swojego kuzyna, Zygmunta G. z Torunia, pracownika Lokomotywowni PKP Kluczyki. Wciągnął go do spółki. Zygmunt G. przystał na to bardzo chętnie, bowiem i jego korciła od dawna myśl o trafieniu „szóstki”.

Spotkanie odbyło się w bydgoskim barze „Mir”. Czterej wspólnicy omówili szczegóły akcji, której datę wyznaczyli na 30 listopada 1958 roku. Zygmunt G. miał złożyć w Toruniu w punkcie nr 386 kupon zawierający 5 zakładów, z tym że wypełnione miały być tylko 4 z nich. Potem miał on zostać przesłany wraz ze wszystkimi kuponami do Bydgoszczy, do centrali.

Genialny plan

Obydwaj panowie K., Zenon i Józef, mieli zadanie dużo trudniejsze. Po losowaniu i ogłoszeniu tym samym wyników należało bezbłędnie wypełnić kupon. Po otwarciu „bunkra”, w którym przechowywane były w „Łuczniczce” kupony, w poniedziałek o godz. 15, trzeba było przechwycić paczkę z kuponami pochodzącymi z kolektury nr 386 z Torunia i w miejsce błędnie wypełnionego kuponu, złożonego przez Zygmunta G., wsunąć prawidłowy, przyklejając nową banderolę i uzupełniając pieczęć i to wszystko tak precyzyjnie, by nie podpadło podczas bardzo szczegółowych oględzin, którym niewątpliwie zostanie poddany zwycięski kupon.

Wówczas do akcji miał wkroczyć Zygmunt G. z wypełnionym odcinkiem gracza, oczywiście zawierającym także „szóstkę”.

Największy problem stanowiło jednak to, że wygrana „szóstki” musiała być zgłoszona telefonicznie do godz. 15. O tej właśnie porze komisja otwierała „skarbiec” i brała do sprawdzenia w pierwszym rzędzie właśnie paczki z kuponami, w których zgłoszone były kupony z sześcioma bądź pięcioma trafieniami. Jak zatem znaleźć czas na przeprowadzenie operacji podmiany kuponu, złożonego przez Zygmunta G., na fałszywy?

Po dłuższym namyśle wspólnicy ustalili, że Zygmunt G. przyjedzie do Bydgoszczy na godz. 16, kiedy komisja będzie już od godziny przeglądała kupony i zgłosi wygraną osobiście mówiąc, że zadzwonić o wyznaczonej porze nie mógł, bowiem radia nie słuchał, a wyniki poznał dopiero niedawno dzięki lekturze gazety, którą nabył wychodząc z pracy w parowozowni.

Do akcji w dniu 30 listopada jednak nie doszło. Zenon K. załamał się nerwowo. Podczas kolejnego spotkania w Toruniu wyznaczono następną datę akcji - 7 grudnia. Tego dnia nic już nie stanęło szajce na przeszkodzie.

Zygmunt G. złożył kupon z czterema zakładami, które powędrowały do Bydgoszczy. O godz. 15 w chwili otwarcia „skarbca” magazynier wraz z woźnym podmienili kupony dokładnie w momencie, kiedy na stół wędrowały poszczególne paczki z kuponami do sprawdzenia. Było spore zamieszanie, jak zwykle, z czego skorzystali wspólnicy, precyzyjnie wyjmując „stary” kupon z paczki i precyzyjnie w jego miejsce wkładając nowy. Zajęło to kilka niezwykle nerwowych minut, ale się udało. Przed godz. 16 do sali wszedł Zygmunt G. ze zgłoszeniem wygranej i podrobionym kuponem. Komisja poprosiła go do środka, gdzie paczka z Torunia wydawała się być jeszcze nietknięta. Kiedy okazało się, że padła szóstka warta akurat ćwierć miliona złotych, w sali zapanował powszechny entuzjazm, posypały się gratulacje. W czwartek doszło do wypłaty. Zygmunt G. zażyczył sobie 50 tys. zł do ręki i 204 tys. zł na książeczkę PKO.

Hulanka w Sopocie

Wspólnicy jednak pokłócili się o podział łupu. Najpierw Zygmunt G. przydzielił wszystkim po 10 tys., które zgodnie przehulali np. w Sopocie. Reszta miała czekać, aż wszystko przyschnie. Potem, kiedy okazało się, że G. kupił sobie za wygraną motocykl, meble i inne cenne przedmioty, zaczęły się awantury. Ktoś nie wytrzymał, złożył donos na milicję.

9 kwietnia 1959 roku wszyscy czterej zostali aresztowani. Jesienią Zygmunt G. i dwaj panowie K. skazani zostali na kary kilkuletniego więzienia. Andrzej D. dostał wyrok w zawieszeniu.

Po wykryciu tej afery „Łuczniczka”, aby uniemożliwić podobne kanty, wprowadziła trzyodcinkowe kupony.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!