<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/walenczykowska_hanna.jpg" >Dyskusja o prywatyzacji pracowniczych ogrodów wraca jak bumerang i to z regularnością szwajcarskiego zegarka. Jedni opierają na tym kampanię wyborczą, inni chcą zbić polityczny kapitał jeszcze przed jej rozpoczęciem. I choć idea ze wszech miar słuszna - debaty te kojarzą mi się z głaskaniem kotka.
Dlaczego? Choćby dlatego, że brakuje mi konkretów. Nikt tak naprawdę nie sprawdził, ilu działkowców tego chce, a ilu na to stać. Nikt dziś nie wie (mówi się jedynie o miliardach złotych) ile warta jest ziemia, pozostająca w dzierżawie związku działkowców. Niewiele wiemy o tym, kto ma zapłacić za sporządzenie planów, przeprowadzenie wycen, opracowanie umów czy aktów notarialnych. Nikt też zapewne nie wyliczył, ilu urzędników będzie musiało zająć się wdrażaniem ustawy, nikt...
Z danych PZD wynika, że większość działkowców to emeryci i renciści. Dla nich działki, to całe życie oraz dodatkowe źródło utrzymania. Ustawodawca rozpiął nad nimi ochronny parasol. Kiedy, na przykład, ogródki są likwidowane pod realizację „celów publicznych”, działkowcy otrzymują stosowne odszkodowania - za każde drzewko, za każdy krzaczek. Co będzie po prywatyzacji?
Mam nadzieję, że zanim politycy zaczną uwłaszczać cokolwiek, to najpierw ustalą koszty całego przedsięwzięcia oraz wyznaczą tego, kto je poniesie. Inaczej... mogą zagłaskać kotka na śmierć.