Nie pozwolił się wcielić do Armii Czerwonej. Gdy zimą 1945 r. doszedł z 2. Armią WP na Pomorze, zobaczył tu inny świat. W Bydgoszczy po półrocznej przerwie spał w normalnym łóżku, a pod Piłą pierwszy raz w życiu widział na szosie asfalt.
<!** Image 2 align=right alt="Image 119393" sub="Witold Andrzejewski w kilkanaście dni po zakończeniu II wojny światowej na moście w Świebodzinie, jeszcze
w pełnym frontowym ekwipunku wraz ze zdobycznym rowerem / Fot. Archiwum W. Andrzejewskiego">Witold Andrzejewski mieszkał w Trokach pod Wilnem. Miał 18 lat, gdy rejon ten w lipcu 1944 r. został zajęty przez Armię Czerwoną. Jak wszyscy mieszkający tam Polacy, fakt ten przyjął z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony czuł ulgę po zakończeniu okupacji hitlerowskiej, z drugiej - strach przed kolejną okupacją sowiecką. Bo przecież pamiętał masowe aresztowania, wywózki w głąb Rosji, przymusowe obywatelstwo sowieckie i nowy, „rewolucyjny” styl życia. Zanosiło się, że będzie podobnie. Brat Andrzejewskiego, który walczył w AK o Wilno, został wywieziony do Kaługi.
Miesiąc
po wejściu krasnoarmiejców
ogłoszona została mobilizacja. Na rozlepianych afiszach przeczytał z ulgą, że osoby narodowości polskiej służyć będą w wojsku polskim. - Stawiliśmy się przed komisją lekarską, a tam przyjęli nas Rosjanie - wspomina Andrzejewski. - Mówiliśmy, że chcemy do polskiego wojska, a oni śmiali się: „A jaka to różnica?” W końcu tylko siedmiu się zapisało, reszta wróciła do domu. Parę dni później przyjechał willisem mjr Jerzy Putrament, znany później pisarz. Na zebraniu udało mu się przekonać młodzież, aby zaciągnęła się do armii. Spotkanie to Putrament opisał w książce „Zwyciężymy”.
<!** reklama>Pomimo obietnic, trafili do obozu szkoleniowego koło Witebska. Przebywali tam wyłącznie żołnierze radzieccy. Polskich mundurów nie było. Protestujących zabrano nie wiadomo dokąd.
<!** Image 3 align=left alt="Image 119393" sub="Szeregowy Andrzejewski już
w mundurze polskiego żołnierza / Fot. Archiwum W. Andrzejewskiego">Okres rekrucki
Andrzejewski wspomina bardzo źle. Cały dzień zajmowały intensywne ćwiczenia. Bardzo dokuczał też głód, był tylko gliniasty chleb, cienkie zupki i od czasu do czasu łyżka kaszy.
Podczas przysięgi, po odczytaniu roty, mieli ślubować wierność Stalinowi. Nikt z Polaków tego nie uczynił. Po 2 tygodniach strachu i niepewności dowiedzieli się z ulgą, że jednak zostaną skierowani do wojska polskiego. Pociąg, do którego wsiedli, na szczęście ruszył na zachód. Po tygodniu dotarli do stacji kolejowej Mordy koło Siedlec. Tam czekali na kolejną ofensywę, podczas której mieli ruszyć na front.
- W styczniu okazało się, że jedziemy do wyzwolonej parę dni wcześniej stolicy i utworzymy garnizon Warszawa - wspomina Witold Andrzejewski. - Widoku tego nigdy nie zapomnę: zamiast miasta ruiny i wszędzie zamarznięte trupy - na ulicach, w ruinach, a przede wszystkim w piwnicach. Na szczęście pobyt w umarłym mieście nie trwał długo, 26 stycznia ruszyliśmy dalej. Szlak prowadził na zachód. Przez Toruń i Bydgoszcz, szutrowymi drogami. To był koszmar. Nieustanny marsz całymi nocami po 30 kilometrów, z wielkim obciążeniem, karabinem, skrzynkami z amunicją, w mrozie i śniegu. Odpoczywaliśmy w stodołach, stogach, byle gdzie. Byliśmy potwornie głodni, zmarznięci, zmęczeni i, co dokuczało szczególnie, zawszawieni i chorzy na świerzb. Nawet spaliśmy w czasie marszu, trzymając się jeden drugiego. Z Bydgoszczy zapamiętałem nocleg w budynku koło dworca na ulicy Zygmunta Augusta. Tu po raz pierwszy od czasu wcielenia do wojska
nocowałem w łóżku.
Potem ruszyliśmy na Piłę. Tam pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy na drodze asfalt. Sprawdzaliśmy nawet, co to właściwie jest? Tylko jeden „światowy” tłumaczył, że jesteśmy już za przedwojenną niemiecką granicą i tam tak wyglądają drogi, nawet te polne.
<!** Image 4 align=right alt="Image 119393" sub="Dopiero po zakończeniu działań wojennych przyszedł
czas na pozowanie do zdjęć / Fot. Archiwum W. Andrzejewskiego">Andrzejewski irytuje się, gdy słyszy o wypędzonych z Pomorza Niemcach: - W czasie marszu ani jednego Niemca nie widziałem - mówi. - Były tylko opuszczone miasta i porzucone gospodarstwa, wszędzie pełno trupów. Miasta i wsie były zupełnie puste, za to na polach widzieliśmy mnóstwo krów, świń i kur - nasze pożywienie, po miesiącach głodu można było wreszcie się najeść. Tylko chleba brakowało... W mieszkaniach zastawaliśmy zapasy żywności, konserwy, weki, meble, zastawy stołowe. Jakie tam było bogactwo! Każdy brał, ile się dało: zegarków, rowerów, ubrań. Nie piliśmy tylko pozostawionego alkoholu, baliśmy się, że jest zatruty. Na którymś postoju widziałem całą grupę martwych Rosjan, którzy dorwali się do dwóch pozostawionych przez Niemców cystern, pewnie z metanolem. Potem baliśmy się nawet jeść konserwy, wszyscy mówili, że mogą być zatrute.
Krok w krok za frontem oddział ruszył na Poznań i Legnicę. Mieli zdobywać Wrocław, ale z planów tych dowództwo zrezygnowało, Stwierdzono, że żołnierze nie są przygotowani do walki w mieście. 10 kwietnia doszli do Nysy Łużyckiej. Tam znaleźli się na pierwszej linii frontu, zmieniając Rosjan zmęczonych walkami.
- 16 kwietnia rano
zagrzmiała ziemia
- mówi Andrzejewski. - Ruszyła ofensywa. Dym się zrobił taki, że nie było widać ani nieba, ani ludzi. Po przeprawie walczyliśmy pod Budziszynem, potem ruszyliśmy na Drezno. 23 kwietnia już widzieliśmy wieże miasta. Tymczasem niespodziewanie zaatakowali nas Niemcy, którzy chcieli przebić się do Berlina. Przez 6 dni trwała tam prawdziwa rzeź. Zostaliśmy zdziesiątkowani. W naszym batalionie z ponad 600 ludzi przy życiu zostało około 150. Niemcy jednak nie przeszli i wrócili za Sudety. Goniliśmy ich aż do Melnika koło Pragi. Mieliśmy satysfakcję, obserwując rzesze Niemców idących do niewoli. Zabieraliśmy im buty i spodnie, bo nasze były bardzo zniszczone. W Melniku zastał nas koniec wojny. Zgromadziliśmy się na łące niedaleko miasteczka, jak na jakimś pikniku z kocami, materacami. Calutką noc piliśmy wódkę, śpiewaliśmy i strzelaliśmy na wiwat.
Trasę do Świebodzina przejechali na rowerach. Tam spędzili 2 tygodnie. Zabrano im rowery i cały zdobyczny dobytek. Potem amerykańskimi studebakerami wracali jako zwycięzcy do Polski. Marzenia o odpoczynku trzeba było jednak odłożyć na później. Maj 1945 r. wcale nie oznaczał dla nich ani końca służby, ani końca walk. Przez Śląsk i Rzeszów dojechali najpierw do Rymanowa, a potem do Leska w Bieszczadach, gdzie mieli walczyć z bandami UPA.
Andrzejewski trafił do Baligrodu. 170-osobowy batalion był tu pierwszym oddziałem polskiego wojska. Miał zastąpić milicjantów, którzy zginęli. - Byliśmy zupełnie sami, miejscowa ludność patrzyła na nas wrogo - wspomina Andrzejewski. - Banderowcy usiłowali nas zastraszyć i wypłoszyć. Nocami demonstrowali swoją siłę. Potem przyszło wzmocnienie: kilkuset ludzi, 2 czołgi i kilka dział. Stworzono 34. pułk piechoty. Długo nie dawaliśmy sobie rady, nie byliśmy przygotowani do tego rodzaju walki. Co noc byliśmy ostrzeliwani, w dzień „czesaliśmy” okoliczne lasy. Jeden z naszych oddziałów, który ruszył w góry, został wybity w pień.
Po Baligrodzie były Olszanica, Wołkowyja, Myczkowice. Trwało to dwa lata. Dopiero w 1947 r. Andrzejewskiemu udało się dostać skierowanie do szkoły oficerskiej. Został kwatermistrzem. Po wielu latach służby w różnych regionach kraju trafił do sztabu POW w Bydgoszczy. Tu osiedlił się już na stałe i tu mieszka do dziś.
- Boli mnie to - mówi - że od 1989 r. jestem traktowany jako ten gorszy w stosunku do żołnierzy walczących na Zachodzie czy AK-owców. A przecież ryzykowałem życie tak samo jak oni, znosiłem niewyobrażalne trudy, mrozy i wszystkie cierpienia...
Warto wiedzieć
2. Armia Wojska Polskiego
2. Armia Wojska Polskiego została formalnie utworzona 8.08.1944 r. Dowódcą mianowano gen. dyw. Karola Świerczewskiego. Na front została skierowana w styczniu 1945 r. Rozwiązano ją 22.08.1945 r.
1.01.1945 r. w armii było jedynie 59 proc. etatowych oficerów. Większość szeregowych żołnierzy pochodziła z poboru ogłoszonego przez PKWN 15.08.1944 r., a także z polskich ochotników z kresów wschodnich. Podoficerowie i oficerowie rekrutowali się głównie z AL i Armii Czerwonej. Większość sił armii prowadziła działania na rzecz 1. Frontu Białoruskiego. Niektóre pododdziały pełniły służbę w oderwaniu od armii, przyjmując, m.in., role garnizonowe w Warszawie czy biorąc udział w walkach o Poznań. 21.02. 2. AWP została skierowana w rejon Piły, Krzyża i Czarnkowa z zamiarem przeciwdziałania ewentualnemu kontratakowi niemieckiemu na kierunku Pomorze-Poznań, a 19.03. zdecydowano o włączeniu armii do 1. Frontu Ukraińskiego i przegrupowaniu w rejon Wrocławia. W kwietniu 2. AWP wzięła udział w tzw. operacji łużyckiej.
4.05. armia dostała rozkaz wzięcia udziału w operacji praskiej. Natarcie prowadzone było z dużym rozmachem. Od 7 do 10 maja jednostki posunęły się o ponad 100 kilometrów, osiągając rejon Mělníka, praktycznie nie ponosząc strat.