<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/nadolski_tadeusz.jpg" >Od 28 maja 2011 roku zweryfikować trzeba krążące wśród kibiców powiedzenie, że piłka nożna to taka gra, w której na boisku występuje dwudziestu dwóch zawodników, a zwyciężają zawsze... - no właśnie, nie Niemcy, a FC Barcelona.
Rzadko zdarza się taki finał Ligi Mistrzów, a w poprzedniej formule Pucharu Europy, by jedna drużyna tak zdecydowanie zdominowała przebieg wydarzeń na murawie. Oprócz początkowych 10-12 minut, mecz przypominał zabawę kotka z myszką, a kolejne gole były tylko kwestią czasu. Katalończycy w ogóle nie przejęli się wyrównującym trafieniem Wayne’a Rooneya - na dodatek po wcześniejszym spalonym Ryana Giggsa, co czasami w spotkaniach o taką stawkę może wywołać uzasadnioną frustrację i wybić z rytmu gry. Manchester United na tle Barcelony prezentował się jak piłkarski nowicjusz, zagubiony i nie bardzo rozumiejący, co się dzieje. W pewnym momencie telewizyjne kamery wychwyciły bezradnego sir Aleksa Fergusona, zaciskającego drżące pięści. Ten obrazek miał w sobie coś z symbolu. A przecież MU nie wypadł sroce spod ogona. To - warto przypomnieć - jeden z najlepszych w historii światowego futbolu klubów, aktualny mistrz swojego kraju. A na Wyspach tytułu nie podaje się na tacy, trzeba go wyszarpać w strasznej walce w każdym bez wyjątku ligowym pojedynku.
<!** reklama>Tegoroczny finał potwierdził, że trwa era katalońskiego klubu, który w ostatnich sześciu latach triumfował trzykrotnie (w sumie cztery razy), za każdym razem z kwitkiem odprawiając drużyny z Wysp Brytyjskich (dwa razy MU i raz Arsenal). „Barca” to ekipa kompletna, na każdej pozycji ma piłkarskich wirtuozów, ale wszyscy grają nie dla siebie, lecz dla zespołu. To jest zasługa przede wszystkim trenera Pepe Guardioli.