<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/czarnowska_ewa.jpg" >Małe dziecko - mały kłopot, duże dziecko - wiadomo... Spostrzeżenie genialne w swej prostocie. Każdy wie, że na ogół to kłopot ukochany i wart każdych pieniędzy, więc złotówki płyną coraz szerszą rzeką. Nie tylko dlatego, że świadom trendów i mód nastolatek chce więcej na siebie i dla siebie od „bezrefleksyjnego” malucha. Głównie dlatego, że to my chcemy dla coraz starszych synów i córek więcej. Więc gdy idą do pierwszej klasy, dorzucamy im rytmiki i koniki, bo inne dzieci też się w to bawią. Potem zauważamy, że chodzący na angielski syn sąsiada osiąga lepsze wyniki w szkole, więc szukamy dla naszej pociechy dobrego (= drogiego) nauczyciela języka. Martwimy się też trochę, że jest mniej sprawna od innych, to wozimy na drugi koniec miasta na zajęcia tenisowe, przy okazji wydając fortunę na sprzęt. Zbliżają się pierwsze ważne egzaminy, a tu matematyka kuleje. No to dopłacamy do korepetycji, wmawiając otoczeniu że dziecko po prostu lubi rozwiązywać zadania i musi mieć kogoś, kto tę pasję z nim będzie dzielił.
<!** reklama> Gdy się już uda dostać do takiego liceum, o którym „na mieście” mówią, że jest skuteczne i niemal gwarantuje wstęp na pożądane studia, okaże się, że trzeba przed maturą dołożyć do fakultetów. Bo „niemal”, jak wiadomo, robi różnicę. W tym wypadku będzie nią akurat nasz syn, choć złożyliśmy dziesięć drogich aplikacji na różne uczelnie. Więc tak długo będziemy sponsorować studia w prywatnej szkole wyższej, aż się nie ożeni. Synową, na szczęście, będziemy mieli majętną, więc po 25 latach to my dostaniemy ładny prezent na urodziny od dziecka a nie odwrotnie. I, co za ulga, dobijemy do brzegu...