W hucie zapanował chaos. Pracownicy są zdenerwowani, choć w niepewności żyli od kilku lat. Z kolei z nikim z szefostwa firmy nie można było wczoraj rozmawiać.
<!** Image 2 align=none alt="Image 157420" sub="Wyroby inowrocławskiej huty od dziesiątek lat przykuwają wzrok wszystkich, którzy mieli z nimi do czynienia. Istnieje jednak realne niebezpieczeństwo, że produkcja tych pięknych przedmiotów zostanie wstrzymana
/ Fot. Inomedia.pl">Mimo że problemy finansowe zakład ma już od trzech lat, wniosek o ogłoszenie upadłości spadł na wszystkich jak grom z jasnego nieba.
- Jesteśmy wszyscy lekko zdenerwowani, choć proszę pamiętać, że to nie proces, który zaistniał w ciągu tygodnia - mówi szef zakładowej „Solidarności”, Włodzimierz Grzeczka. - Żyliśmy i wciąż żyjemy w strachu. Trudno było nie zauważyć, że coś nam grozi. Póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie.
<!** reklama>Szef „Solidarności” nie odpowiedział jasno na pytanie, czy wiedział o planie zgłoszenia takiego wniosku. Dziś chce się spotkać z prezesem Zbigniewem Zawieruchą, który wczoraj przebywał poza Inowrocławiem.
Także członek zarządu huty Roland Janocha nie chciał wczoraj rozmawiać z dziennikarzami.
- Nie może udzielić żadnych informacji - poinformowała „Express” jego sekretarka.
Wniosek o ogłoszenie upadłości ma najprawdopodobniej związek z długami, jakie ma huta. Ekonomiczne pisma podawały niedawno, że w pierwszym półroczu tego roku jej zobowiązania wynosiły ponad 65 milionów złotych. Na koniec czerwca „Irena” miała 1,7 mln zł straty i 25,2 mln zł przychodów.
Choć podobno kondycja firmy się poprawiała, latem doszło do zmiany prezesa. Jacek Sołtys złożył rezygnację, a ogólnopolskie media komentowały, że powodem był brak zgody właścicieli firmy, rodziny Kwietniów na połączenie huty z zarządzanymi przez nich fabrykami porcelany w Łubianie i Chodzieży.
Chyląca się ku upadkowi inowrocławska „Irena” może dołączyć do pokaźnego już grona miejscowych firm, które w latach 80. święciły wielkie triumfy, ale później nie wytrzymywały konkurencji. Jak wspominają inowrocławianie, jeszcze dwadzieścia kilka lat temu osoba pracująca w hucie to był „ktoś” - pieniędzy miał jak lodu, a z rodziną na wakacje jeździł do Bułgarii, a nie nad polskie morze.
- Źle zaczęło się dziać po prywatyzacji. W momencie, kiedy wykupił nas jakiś gość, nadeszły problemy. Ale to chyba ogólnokrajowa tendencja: kupić, wydoić i przemielić - ocenia gorzko jeden z wieloletnich pracowników „Ireny”, z którym rozmawialiśmy wczoraj.
Do tematu wrócimy w piątkowym wydaniu „Expressu”.
