<!** Image 2 align=right alt="Image 182359" sub="Mariusz Barciński, Emil Sajfutdinow i Sam Haynes podczas wizyty w Londynie.">Załóżmy, że właśnie rozgrywane są derby Polonia - Unibax. Jak czuje się torunianin pracujący w teamie Emila Sajfutdinowa?
Trafiłem do Emila, bo chciałem się rozwijać. Nie bez znaczenia była też atmosfera w teamie. Wracając do pytania, to taka jest praca mechanika. Gdyby wymienione wcześniej warunki panowały w teamie zawodnika z Rzeszowa czy Leszna, to być może pracowałbym u niego.
Ale nie powiesz mi, że wszyscy twoi znajomi tak samo do tego podchodzą...
Początkowo słyszałem pod swoim adresem komentarze, że pracuję u „tyfusa” itp. Były to jednak żarty. Teraz już tego nie ma.
Skąd zainteresowanie żużlem?
Zawsze podobał mi się ten sport. Chciałem nawet zostać żużlowcem i zapisałem się do szkółki Unibaksu. Kariery jednak nie zrobiłem i postanowiłem zatrudnić się jako mechanik. Początkowo pomagałem różnym zawodnikom z Torunia. Następnie na rok związałem się z Jasonem Crumpem. Potem stwierdziłem, że to nie dla mnie i przez dwa lata pracowałem w hipermarkecie. Ciągnie jednak wilka do lasu. Zgłosiłem się do Adriana Miedzińskiego, który szukał właśnie mechanika. Pracowałem u niego dwa sezony. Od stycznia 2010 jestem związany z Emil Racing.
<!** reklama>W tym sezonie pracowałeś w Anglii...
Zgadza się. Do Coventry zawitałem pod koniec maja, gdy Emil podpisał kontrakt z miejscowymi „Pszczołami”. Mieszkałem u mamy Dave’a Haynesa, przyjaciela Tomka Suskiewicza [menedżer Sajfutdinowa - red.]. Starsza pani dbała o mnie jak mama - gotowała, prała, prasowała. Miałem też swój warsztat, gdzie mogłem przygotowywać motocykle. W Anglii przebywałem przez trzy miesiące. W tym czasie miałem dwa, tygodniowe urlopy w Polsce. Z Coventry latałem też na Grand Prix.
Jak wyglądał twój dzień w Anglii?
Kiedy mecz był w poniedziałek, to rano musiałem odebrać Emila z lotniska, oddalonego od Coventry o 190 kilometrów. Potem parę godzin odpoczynku i wyjazd na mecz. Na następny dzień przeważnie odwoziłem Emila na samolot. Następnie zabierałem się za sprzęt. Musiałem rozebrać motor, umyć go i złożyć. To zajmowało około dwóch dni.
Co robiłeś w wolnym czasie?
O to, abym się nie nudził dbał Sam, syn Dave’a Haynesa. Dużo zwiedzaliśmy, np. Londyn, muzeum motoryzacji. Jeździliśmy też na mecze żużlowe i hokejowe. Jestem zagorzałem fanem tej drugiej dyscypliny.
Żużel na wyspach różni się od polskiego?
Zdecydowanie! Nie ma tam ochroniarzy, a kibice nie wyzywają zawodnika po słabszym występie. Ogólnie duży luz.
Podobno w Coventry Bees spotkałeś Polaka?
Tak. Miał na imię Rafał i pochodził z Bydgoszczy. Pracował w klubie jako „złota rączka”.
Nie brakowało kontaktu z bliskimi?
Często rozmawiałem z nimi telefonicznie lub za pośrednictwem Internetu. Czasami jednak „załączał się” smutek. Oni wszyscy tam, a ja sam w Coventry...
A jak zniosła to twoja dziewczyna?
Jestem kawalerem do wzięcia, więc nie było z tym problemów [śmiech]. Zresztą, gdybym miał dziewczynę, to musiałaby zrozumieć, że taka jest praca mechanika i czasami trzeba wyjechać. Zresztą, to były tylko trzy miesiące, a nie trzy lata.
Teraz masz wolne i zapewne nadrabiasz towarzyskie zaległości?
Jestem osobą, którą napędza adrenalina. Nie lubię siedzieć przed telewizorem lub komputerem. Dla mnie to strata czasu. Gram w Premio Toruń, amatorskiej drużynie hokeja, regularnie chodzę na mecze hokeistów Nesty i koszykarek Energi. Spotykam się też z przyjaciółmi. Wkrótce mam zamiar wybrać się w góry i nauczyć jeździć na nartach. Przyjaciele mówią, że skoro radzę sobie na łyżwach, to na dwóch deskach też będzie OK.