Wielkanoc, jak i dni ją poprzedzające oraz następujące, w ciągu stuleci zdążyły obrosnąć różnymi tradycjami. Nie tylko kościelnymi.
<!** Image 2 align=right alt="Image 147780" sub="Ze zbiorów Wojciecha Banacha">Szczególnie pomysłowi pod tym względem byli mieszkańcy wsi. Bywało tak, że w każdym większym czy mniejszym regionie w modzie były odmienne zwyczaje. Niektóre z nich rozwijały się i przeobrażały, inne zanikały.
Wielkanoc się uchowała
Dziś, w dobie globalizacji i komercjalizacji, ze sklepowych półek patrzą na nas głównie zajączki i kurczaczki, a także stosy innych towarów o proweniencji cepeliowskiej. To chyba jedyna pora w roku, kiedy tak bardzo je akceptujemy i uznajemy za trwały element codzienności. Na szczęście, handel jednak nie opanował jeszcze w takim stopniu okresu Wielkanocy, jak udało mu się to ze świętami Bożego Narodzenia.
- Moim zdaniem, od przedwojnia niewiele się zmieniło. Może tylko mniej masowo organizowane są misteria Męki Pańskiej, wystawiane w każdej większej sali przez każde szanujące się towarzystwo czy organizację społeczną - wspomina pan Paweł. - Nie pamiętam też z dawnych czasów tak barwnych dekoracji, jak obecnie, ale to zrozumiałe. Z dzieciństwa utkwiły mi w pamięci przede wszystkim baranki z chorągwią. W pierwszy dzień świąt żadnych odwiedzin nie było. W poniedziałek za to była frajda, najpierw dyngus, a potem albo szliśmy w gości, albo odwiedzali nas znajomi, często po drodze był spacer, można było też pójść do kina, były specjalne premiery świąteczne. Pamiętam też, że następnego dnia po świętach, we wtorek, zawsze szliśmy do parku. Był to powszechny zwyczaj. Mieliśmy też sąsiadów, z pochodzenia Rosjan, którzy byli prawosławni. Oni z kolei w okolicach Wielkanocy szli na groby i tam odbywali coś w rodzaju uczty, dzieląc się pokarmami ze zmarłymi.
<!** reklama>W PRL-u święta wielkanocne były honorowane. Choć ich duchowe przeżywanie było niewskazane i czasami nieśmiało starano się wprowadzić nazwę świąt wiosennych, władza dbała, by lud pracujący miał w tych dniach co położyć na stół. Do sklepów trafiało wówczas więcej niż zwykle mięs i wędlin najlepszego gatunku, bywały też pomarańcze, rodzynki i inne „egzotyczne towary”, specjalnie zamawiane za ciężkie dewizy i sprowadzane tak, by trafiały do kraju tuż przed świętami.
Gromiąc zwykle szlachtę, burżuazję i sanację za męki ludu, ówczesna prasa z upodobaniem przytaczała cytaty z dawnych kronik. Miały one podkreślać nieodpowiedzialność i hulactwo naszych przodków, m.in. przez podtrzymywanie zwyczaju obfitego stołu w dawnej Polsce na Wielkanoc. Ponoć w jednej z XVII-wiecznych kronik spotkać można było taki oto opis wielkanocnego... święconego:
Dziki i prosięta
„Stało cztery przeogromnych dzików - to jest tyle, ile części roku, każdy dzik miał w sobie wieprzowinę, alias szynki, kiełbasy, prosiątka. Kuchmistrz najcudowniejszą pokazał sztukę z upieczeniem całkowitem tych odyńców. Koło dzików stoi baranek z masła, naturalnej wielkości, z błyszczącemi oczkami z brylantów, tkwiących w pierścionkach ukrytych w maśle. Stało tandem dwanaście jeleni, także całkowicie upieczonych, ze złocistemi rogami, ale do admirowania nadziane były rozmaitą zwierzyną, alias zającami, cietrzewiami, dropiami, pardwami. Te jelenie wyrażały 12 miesięcy. Naokoło były ciasta sążniste, tyle, ile tygodni w roku, to jest 52, całe cudne placki, mazury, żmujdzie, pierogi, a wszystko wysadzane bakalją. Zatem było 365 babek to jest tyle, ile dni w roku. Każde było adornowane inscripcjami, floresami, że niejeden tylko czytał, a nie jadł. Barwne plamy koło jedzenia tworzyły malowane pisanki o misternych wzorach. Co zaś do bibendy: były cztery puchary, exemplum czterech pór roku, napełnione winem jeszcze od króla Stefana. Tandem 12 konewek srebrnych z piwem po królu Zygmuncie. Tandem 52 baryłki także srebrnych ingratiam 52 tygodni, było w nich wino cypryjskie, hiszpańskie i włoskie. Dalej 365 gąsiorów z winem węgierskim. A dla czeladzi dworskiej 8700 kwart miodu robionego w Brezie, to jest ile godzin w roku”.