Rozmowa z ARTUREM ANUSZEWSKIM, polskim podróżnikiem, fotografikiem, autorem albumów podróżniczych, od 1971 r. związanym z Toruniem.
<!** Image 2 align=none alt="Image 183154" sub="Wielkiego i drogiego aparatu nie opłaca się zabierać w podróż. Okazuje się, że podręczny sprzęt potrafi wyczarować zdjęcia, które doskonale ilustrują egzotyczny świat w książkach, albumach. /Fot. Jacek Smarz">Nie ma Pan samochodu ani komórki, a zwiedził Pan 130 krajów świata. W dodatku cały podróżny bagaż mieści Pan w dwóch niewielkich plecakach...
<!** reklama>Rzeczywiście. Teraz na całym świecie działają kafejki internetowe, można z nich wysyłać i odbierać maile, a także porozmawiać przez Skype, więc będąc nawet gdzieś bardzo daleko, mam kontakt ze światem. Nie jestem przeciwnikiem nowoczesności, ale nie chcę, żeby ktoś mnie ścigał komórką wszędzie, gdzie się da. Co do wielkich walizek, im więcej podróżuję, tym mniejszy potrzebuję bagaż.
<!** Image 3 align=none alt="Image 183154" sub="Fot. A. Anuszewski">Oczywiście wiele zależy od kierunku podróży. Wyjazd w kraje tropikalne i subtropikalne naprawdę nie wymaga taszczenia ze sobą wielu przedmiotów. Zwykle wystarcza to, co mam na sobie. W podręcznym plecaku, oprócz aparatu fotograficznego i ładowarki, mam cienką kurtkę, krótkie spodenki i kilka podkoszulków. W krajach azjatyckich odzież jest tak tania, że w razie potrzeby kupuję coś na miejscu.
Odzież może i jest tania, ale co z dojazdem, na przykład do Chin?
Do wielu krajów egzotycznych trzeba dotrzeć samolotem, więc chcąc nie chcąc, trzeba szukać promocji, ofert specjalnych. W tym roku byłem w Chinach i w Indiach. W promocji Lufthansy bilety powrotne na te podróże nabyłem po 1550 zł, łącznie z wszelkimi opłatami lotniskowymi i paliwowymi.
<!** Image 4 align=none alt="Image 183154" sub="W tym roku podróżnik zwiedzał, m.in., Indie - już po raz kolejny. Na zdjęciach: w Amritsarze, religijnej stolicy sikhów /Fot. A. Anuszewski">W 2009 r. podróżowałem z Marakeszu do Gdańska. Za cztery przeloty samolotami na tej długiej trasie zapłaciłem 150 zł, bo akurat Ryanair taką miał promocję. Nieraz te najlepsze oferty są ważne dwa-trzy dni i trzeba się bardzo szybko decydować. Poza tym, nie każdy może wziąć urlop z dnia na dzień...
Dlatego większość z nas uprawia turystykę, a nie podróżuje...
Turystyka to rzeczywiście nie to samo, co podróżowanie. Podróżnika nie ogranicza czas czy trasa. Natomiast wycieczka ma ściśle zaplanowany program, który musi się zmieścić w czasie, dlatego ogląda się tzw. hity, a prawdziwy obraz kraju, miasta, zostaje nieodkryty. Ja podróżuję na własną rękę, idę tam, gdzie mnie oczy poniosą, jestem zadowolony z każdej pogody i akceptuję każde warunki pobytu.
Podróżnikiem nie może się nazwać ktoś, kto objechał turystycznie kilka zaledwie krajów. Wszystko zależy także od sposobu zwiedzania miejsc. Podróżowanie, to sposób na życie. Uważajmy bardzo z tytułowaniem człowieka mianem podróżnika. Media bardzo lubią tytułować w ten sposób różne osoby.
Powiedział Pan „sposób na życie”. Czy to drogi sposób?
To zależy od kraju. W Indiach jadałem posiłki, m.in., w małych restauracjach na dworcach. Obiad składał się z porcji ryżu, dwóch chapati, trzech różnych sosów warzywnych. Dokładka była w cenie. Płaciłem za taki smaczny posiłek równowartość 1,20-1,50 zł i się najadłem. Koszty życia zależą jednak od konkretnego kraju. Japonia jest bardzo droga, Norwegia także.
Azja Południowa i Południowo-Wschodnia jest bardzo tania. Za pieniądze wydane na autobus w Warszawie w Indiach przejadę 300 kilometrów! Jeśli chcemy żyć skromnie, to tam na jedzenie, noclegi, przejazdy wydamy mniej niż 10 dolarów dziennie. No, chyba że ktoś chce spać w zamienionym na hotel pałacu maharadży..., ale poniżej 5 dolarów też się człowiek nad Gangesem utrzyma. To kwestia wyboru, standardu i zgody na zastane warunki. W Indiach trzeba psychicznie zaakceptować brud, smród, robactwo, ubóstwo i wszechobecnych żebraków.
Czy bez pieniędzy podróżnik w Indiach też sobie poradzi?
Jestem pewien, że tak! Pomogą nam w tym sikhowie, którzy w swoich gurdwarach, czyli w świątyniach, oferują pielgrzymom darmowe noclegi i posiłki. Jest jeden, już wspomniany przeze mnie, warunek. Trzeba zaakceptować styl życia miejscowych. Wyobraźmy sobie taki oto widok. W jednej hali siedzi na matach, w kucki, kilkaset osób.
Pomiędzy nimi przechodzi sikh z wiadrem i chochlą, nalewa jedzenie na metalowe tacki. Jedzenie jest smaczne - ryż z warzywami i chapati, ale, trzeba przyznać, dość nieestetycznie podane. Hindusi jedzą rękami, bo chcą czuć jedzenie. Ja mam zawsze ze sobą własną łyżkę. I w ten sposób za darmo można przetrwać.
Nigdy nie spotkało Pana nic przykrego, co mogłoby uczynić wyjazd nieudanym?
Podróżowanie to nie są same przyjemności. Powiem więcej, tych przyjemnych chwil jest nawet mniej niż tych zwyczajnych, codziennych. Ląduję w Delhi, Bangkoku, Kairze czy Santiago de Chile, gdzie nikt na mnie nie czeka.
Muszę wszystko zorganizować sam: transport, noclegi, wyżywienie, zwiedzanie, nierzadko jest to kłopotliwe i niełatwe. I nie chodzi o brak kontaktu z miejscowymi, ale często o nadmiar „troski” różnych naciągaczy. W 1999 roku przejechałem lądem z Torunia na południe Indii (do Turcji, a dalej Syria, Jordania, znów Syria, wschodnia Turcja, Iran, Pakistan, Indie).
W różnych środkach transportu spędziłem wówczas setki godzin i była to jazda najczęściej niewygodnymi, przepełnionymi pojazdami po drogach, które pozostawiały wiele do życzenia. Mówię jazda, ale żeby jechać dalej, trzeba dowiedzieć się czym, skąd, o której, za ile i czasem dosłownie zdobywać bilet.
Taka podróż nie jest dla przeciętnego „poznawacza” świata. Podróżowanie to (oczywiście szeroko rozumiane) przekraczanie granic, a na granicy kontakt z pogranicznikami i celnikami nie zawsze jest przyjemny - byłem nawet rewidowany.
Zagrażało coś Pańskiemu życiu?
W Johannesburgu (RPA) zostałem napadnięty w biały dzień, wielokrotnie próbowano mnie okraść, dwukrotnie byłem aresztowany za robienie zdjęć, pogryzły mnie setki moskitów w dżungli nad Amazonką, o mało nie umarłem z powodu choroby w Iranie.
Cudem nie zginąłem podczas zamachu terrorystycznego na Bali.... - tak, tak, w tym strasznym zamachu, który pochłonął wiele ofiar. Uratował mnie przypadek i kilka sekund, które zajęło mi pytanie o adres hotelu. Doświadczyłem na własnej skórze trzęsienia ziemi, powodzi, wybuchów wulkanów, różnych anomalii pogodowych. Uczestniczyłem w kilku wypadkach drogowych.
Niejedna osoba wróciłaby do domu...
Mnie to nie zniechęciło do podróżowania i poznawania świata. We wspomnianym Johannesburgu napadli na mnie uzbrojeni w noże czarnoskórzy młodzieńcy. Zabrali mi torbę, a mogłem przecież skończyć marnie, z nożem w brzuchu. Inny wypadek. Jechałem do Indii. Na granicy turecko-irańskiej poczułem się słabo.
Wcześniej jadłem winogrona - mogły być spryskane, ryż z baraniną w sosie - może stare mięso albo ktoś, złośliwie, dosypał czegoś do potrawy. Potwornie się zatrułem. Biegunka, wymioty, temperatura. W takim stanie przejechałem ponad 3 tys. km, przez cały Iran, bo wizę miałem jednokrotną, tranzytową, tylko na 5 dni.
Jak długo zwykle nie ma Pana w domu. Czy myślał Pan o zamieszkaniu na jakiejś rajskiej wysepce?
Podróż trwa zwykle 1-3 miesiące. Również I Toruńska Wyprawa Polarna na Spitsbergen w 1975 r. (moja pierwsza tak poważna wyprawa) trwała podobnie, ale wymagała zabrania większego bagażu niż dwa plecaczki.
Co do rajskiej wyspy... Jak długo można nic nie robić, opalać się, leżeć na plaży, łowić ryby? Miesiąc, pół roku, rok? I co dalej? Wracam, bo ostatecznie nuda, nicnierobienie może być bardziej męczące niż wysiłek fizyczny. W Polsce czeka przecież na mnie zajęcie, praca, rodzina. Zresztą, ile znaczyłyby te wszystkie podróże, gdyby po nich nie wracało się do swojego domu?