Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

To strażacy ochotnicy są najszybciej na miejscu i ratują życie ludzi [zdjęcia]

Maciej Czerniak
Maciej Czerniak
System reagowania w sytuacjach kryzysowych w dużej mierze opiera się na strażakach ochotnikach. Na zdjęciu druhowie z OSP Dąbrowy Chełmińskiej.
System reagowania w sytuacjach kryzysowych w dużej mierze opiera się na strażakach ochotnikach. Na zdjęciu druhowie z OSP Dąbrowy Chełmińskiej. Tomasz Czachorowski
"Po wypadku reanimowaliśmy młodego człowieka. Czynności życiowe ustały, ale ratownicy dalej walczyli o życie tego mężczyzny. W szpitalu czynności przywrócono. Takich rzeczy się nie zapomina”. To strażacy ochotnicy są najszybciej na miejscu.

Zobacz wideo: Pandemia przybiera na sile. Coraz więcej zgonów chorych na Covid-19

- W naszej służbie dobrze znane jest powiedzenie, że ranny ratownik, to żaden ratownik. Już sam proces alarmowania powoduje podniesienie poziomu adrenaliny – mówi Karol Smarz, strażak ochotnik z OSP w Dąbrowie Chełmińskiej, a na co dzień w stopniu starszego kapitana w PSP rzecznik prasowy miejskiej komendy w Bydgoszczy.

- Serce każdego ochotnika, nawet tego, który kiedyś jeździł, a już nie wyjeżdża, bije szybciej. Kiedy rozlega się alarm. Moi koledzy na pewno wiedzą, o czym mówię. Mimo tego skoku adrenaliny, cały czas musimy pamiętać o naszym bezpieczeństwie. Trzeba uważać, by wyjeżdżając do akcji nie spowodować wypadku.

Sekundy na wagę życia

Początek tego roku, ostatnie dni lutego. Mróz, który trzymał od dwóch tygodni nieco odpuszcza, ale i tak jest przeszywająco zimno. Strażacy z Dąbrowy Chełmińskiej dostają zgłoszenie o wypadku, do którego doszło dwie miejscowości dalej. Po kilku minutach od alarmowania są już na miejscu zdarzenia.

To Cię może też zainteresować

- Młody mężczyzna był przygnieciony przez samochód osobowy – mówi Smarz. - Kierowcę udało się szybko wydostać spod pojazdu. Ale doszło do zatrzymania krążenia.

Nie ma czasu na kalkulacje. Strażacy przystępują do resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Kiedy trwają desperackie próby przywrócenia życia poszkodowanemu, na miejscu zjawiają się strażacy z JRG-2 w Bydgoszczy. Przyjeżdża pogotowie. Ratownicy medyczni wiozą poszkodowanego do szpitala w Bydgoszczy. Reanimacja trwają nieprzerwanie w karetce. W szpitalu udaje się przywrócić czynności życiowe.

- To była jedna z tych sytuacji, które naprawdę na długo zapadają człowiekowi w pamięć. Ten mężczyzna został uratowany. To się liczy – mówi Karol Smarz. - Takie akcje pokazują, jak ważne jest, by ochotnicze straże pożarne były dobrze wyposażone, dobrze wyszkolone.

Poza miastami to właśnie strażacy OSP najczęściej jako pierwsi docierają na miejsce. Jeżdżą do pożarów, wypadków. Fakt, że ochotnicy z lokalnych jednostek świetnie znają swój teren, też jest bardzo ważne. W naszym regionie zdarzeniami, które najczęściej absorbują strażaków ochotników, są pożary lasów. Przy ich gaszeniu właśnie niemal topograficzna wiedza o terenie, jaką dysponują druhowie, jest na wagę złota.

- W swojej służbie przeżyłem mnóstwo pożarów lasów, ale nawet po latach te zdarzenia wywołują ogromne emocje – mówi z kolei Łukasz Wiśniewski, naczelnik OSP w Solcu Kujawskim. - Ogień, który obejmuje korony drzew, przenosi się bardzo szybko i naprawdę trzeba wiedzieć, jak działać, by taki pożar opanować. Równie ważne jest, by potrafić podejmować właściwe decyzje. Takie, by żaden ze strażaków nie został poszkodowany w trakcie akcji.

Wiśniewski poza tym, że służy w OSP, od 17 lat jest także strażakiem zawodowym. W OSP, jak mówi, właściwie od kiedy pamięta. Wcześniej naczelnikiem był jego ojciec. Sam też zaczynał przygodę ze strażą od młodzieżowej drużyny pożarniczej.

Kiedy nie da się zapomnieć

- Pierwsza interwencja, która zapadła mi w pamięć, to jest wypadek na drodze krajowej nr 10. Samochód, którym jechała rodzina, uderzył w drzewo i niestety trzy osoby zginęły – wspomina z dowódca soleckiej straży. - Pomocy udzielaliśmy córce, której ciało zostało przygniecione samochodem do drzewa. O takich historiach wolałbym nie pamiętać. Trzeba to jednak jakoś przełknąć i działać dalej.

Przy pożarach, działaniach ratowniczych liczy się każda sekunda. Są jednostki OSP, które od momentu zaalarmowania potrafią wyjechać w dwie, trzy minuty. Bywa, że strażacy wsiadają do wozu i w drodze jeszcze ubierają się. - To wszystko jest dynamiczne, jest mało czasu, a chcemy działać jak najszybciej – mówi jeden z ochotników. Taka jest praktyka, choć zakazana. Tak bywa, że życie często nie mieści się w ryzach określonych przepisami.

Na ten temat mówi Wiesław Ziółkowski, komendant OSP w Czernikowie: - Nigdy nikt w szkole pożarniczej nie uczy, żeby wsiadać i dopiero ubierać się w samochodzie. Do wozu wsiada się kompletnie ubranym. O tym stanowi dokumentacja strażacka, przepisy BHP. Wiele jednostek tak robi, ale nie jest to prawidłowe działanie. Zawsze dowódca daje sygnał do wyjazdu i od tego momentu kierowca bierze odpowiedzialność za bezpieczeństwo.

W Czernikowie trwa żałoba. Strażacy potrzebują jeszcze czasu, by oswoić się z myślą, że w ich szeregach już nigdy nie pojawi się Ewelina Marchlewska i Jan Kwiatkowski. Oboje zginęli 2 grudnia rano, gdy wjechali na akcję. Doszło do zderzenia z tirem.

Ewelina była w OSP Czernikowie dopiero od dwóch miesięcy. Przedtem jeździła na akcje jako druh w Gniewkowie, Steklinie, Mazowszu. Była też ratowniczką medyczną i pielęgniarką w Zespole Zabezpieczenia Medycznego 4 Pułku Chemicznego w Brodnicy.

Pełna energii, nie mogła usiedzieć na miejscu.

- Tu w Czernikowie miała rodzinę. Tak się złożyło, że trafiła do nas. Bardzo chciała brać udział w działaniach ratowniczo-gasniczych. Wcześniej w Steklinie służyła, od kiedy skończyła 18 lat – mówi komendant Ziółkowski. - Tam właśnie zdobyła wyszkolenie ratownika medycznego. Wielokrotnie brała udział w zawodach pożarniczych. Była osobą bardzo zaangażowaną i pełną energii. Miała naprawdę szerokie zainteresowania – wojskiem, strażą, karetką. Lubiła jeździć. Podobała jej się armia, mundur, strzelanie. Nawet planowała wyjazd na misję… W orkiestrze dętej grała na saksofonie tenorowym.

Ewelina Marchlewska udzielała się też społecznie, charytatywnie.

Śmierć Eweliny i Jana wstrząsnęła strażakami nie tylko w Kujawsko-Pomorskiem. Zbiórki w hołdzie ofiarom wypadku odbyły się w jednostkach w całej Polsce. Śledztwo w sprawie tego tragicznego wypadku nadzoruje Prokuratura Rejonowa w Lipnie.

Na pomoc w katastrofie

Służba w OSP to jednak nie tylko gaszenie pożarów, czy pomoc poszkodowanym w wypadkach drogowych. To też walka z żywiołem.

Maj 2010 roku. Nadwiślański odcinek w rejonie miejscowości Złotoria zagrożony jest zalaniem. Zbliża się wielka fala powodziowa, która spustoszyła już Małopolskę, sieje zniszczenie na Mazowszu.

- Sprawdzaliśmy regularnie stany wody w Wiśle - mówi Grzegorz Wilmanowicz, naczelnik Ochotniczej Straży Pożarnej w Złotorii. - Po kolei byliśmy informowani o tym, że woda przekracza stany: ostrzegawczy i alarmowy. W końcu zrobiła się naprawdę wysoka. Nie pamiętam już, sięgała 8,5 czy 9,5 metra.

W Złotorii nad samą Wisłą jest taka jedna posesja. To najniższy punkt w okolicy.

- Tam właśnie zaczęliśmy budować wał przeciwpowodziowy - wspomina Wilmanowicz. - Zaczęliśmy sami, jako jednostka OSP. Ale wkrótce dołączyły do nas inne. Z całej gminy Lubicz.

Szybko się okazało, że zagrożenie jest tak wielkie, iż usypywanie wału w jednym miejscu na niewiele się zda. W krótkim czasie - dzięki heroicznemu wysiłkowi kilkuset mieszkańców, strażaków, a także wojska i policji udało się utworzyć wał prawie na całej długości gminy. Zagrożonych domów i gospodarstw przybywało. Droga była zalana dość wysoko. - Najbardziej, rzecz jasna bawiliśmy się o budynki położone po stronie Wisły - wyjaśnia Wilmanowicz, który dowodził akcją powodziową.

Mieszkańcom wydawano worki z piaskiem. Ale nikt - jak zaznacza strażak - nie czekał bezczynnie na pomoc.

- Tego się nie da zliczyć, ile ton piasku, ile wywrotek przywieziono - mówi strażak. - Mieszkańcy Złotorii przybywali na miejsce ze swoim ciężkim sprzętem. Wszyscy, którzy posiadali koparki, wywrotki, dowozili piasek, pomagali.

W samej akcji brały udział wszystkie jednostki z gminy Lubicz, z Obrowa. Kaszczorek też był - jak to mówią strażacy - broniony.

- To była jednak z największych fal powodziowych, które przeszły przez Złotorię, ale miejscowość udało się uratować - zaznacza Wilmanowicz.

Pamięta też dzień, w którym po kilkunastu godzinach nieustannej pracy na wałach wrócili do jednostki. Nie minął kwadrans, nie nawet nie zdążył zasnąć, a już strażaków wezwano na pomoc do ratowania budynku przy ulicy Pomorskiej w Złotorii.

- Trzeba było wskoczyć w mokry nomeks i jechać na akcję. Nie było rady - dodaje Wilmanowicz. - Na miejscu standardowe działania: odłączanie prądu, ratowanie tego, co się da.

Po latach szef OSP w Złotorii pamięta z tamtych dramatycznych dni przede wszystkim to poczucie jedności i poświęcenie, które cechowało niemal wszystkich mieszkańców okolicznych miejscowości.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: To strażacy ochotnicy są najszybciej na miejscu i ratują życie ludzi [zdjęcia] - Gazeta Pomorska