<!** Image 1 align=left alt="Image 27294" >Jestem pod wrażeniem. Jak i świat cały. W najdalszych kątach globu komentowano wczoraj poniedziałkową decyzję Warrena Buffetta, który 85 proc. swojego majątku przekazał na cele dobroczynne - po swojemu interpretując złotą myśl, że tylko idioci umierają bogaci. A Buffett to numer dwa na liście ziemskich krezusów, więc te procenty to 40 miliardów dolarów. U nas ta informacja utonęła, niestety, w powodzi doniesień o stołkach, teczkach i przygodach pani Zyty. A to właśnie my powinniśmy gest Buffetta starannie sobie przemyśleć. Bo w świecie nowoczesnej filantropii ciągle raczkujemy - koncentrując się na dociekaniu, dlaczego ktoś daje, a nie co z tego wyniknie. Cóż, w kraju, w którym poziom zaufania obywateli do siebie sięga dna, nawet filantropia jest podejrzana. Czasami słusznie zresztą, bo wychodzi na to, że niektóre fundacje były trampolinami do szemranych biznesów. Tyle że po drodze w zalewie pomówień utonęli i ci, którzy uwierzyli, że można po prostu pomóc potrzebującym.
<!** reklama right>Trudno też rozwijać filantropię w kraju, który ciągle nie może wyrwać się z tej nieudolnej filantropii przymusowej - urzędniczej, odgórnej, wymuszającej fiskalne obciążenia. Każdego dnia obserwujemy, jak bardzo ten system jest niewydolny i nieszczelny. I ilu cwanych „nierobotnych” utrzymują podatnicy. A taki system odbiera i chęć pomocy, i środki. Te w skali mikro oczywiście, bo od Buffetta dzielą nas lata świetlne. Skala mikro to zresztą najjaśniejszy punkt naszej dobroczynności, czy to chodzi o Caritas, czy Wielką Orkiestrę. Bo potrafimy zaufać, kiedy jest jasny cel i przejrzysty Owsiak w roli zbieracza.
Lata całe rekin kapitalizmu był w świadomości Polaków obleśnym typem z cygarem w zębach, tuczącym się na krwi robotniczej. Rekin Buffett to sympatyczny starszy pan, który od lat oddaje ludziom swoje miliony. I tylko podobno dokładnie sprawdza, czy żaden dolar dla biednych nie został zmarnowany.