Szymon Marciniak bohaterem dużego skandalu po meczu Real - Bayern
Najlepszy polski arbiter słynie z tego, że niezbyt lubi powoływać się w sytuacjach stykowych na VAR i czekać na decyzję od znajdujących się na wozie sędziów. Często Marciniak wolał zdać się na intuicję albo perspektywę, którą narzucili mu sędziowie liniowi. Tak się właśnie stało w ostaniej akcji meczu Real Madryt - Bayern Monachium. Goście poszli z jeszcze jedną kontrą i po niej padł nawet gol na wagę remisu. Ostatecznie arbiter pochodzący z Płocka nie uznał tego trafienia. Tomasz Listkiewicz pośpieszył się i nie czekając na koniec akcji podniósł chorągiewkę. Marciniak widząc ten gest - zakończył próbę ataku Bawarczyków.
Po meczu Listkiewicz miał nawet przeprosić jednego z piłkarzy zamieszanego w kontrę. Matthijs De Ligt zdradził, że po zakończeniu zawodów podszedł do niego asystent Marciniaka i przyznał, iż przyczynił się do przedwczesnego zakończenia akcji. Gdyby sędzia główny się go nie posłuchał i pozwolił na kontynuowanie gry o spalonym rozstrzygnąłby VAR i zasiadający w nim sędziowie. Oni z pewnością już by rozrysowali linie pomocnicze, które jasno by określiły czy był spalony czy jednak ofsajdu nie było.
Gol czy nie gol? Oto jest pytanie!
Błyskawicznie jednak wywiązała się duża debata - czy faktycznie w sytuacji kiedy Bayern wychodził z kontrą na spalonym znalazł się Mazraoui czy Antonio Rudiger był najbliższej bramki Andrija Łunina. Po spotkaniu BeINSports zobrazowało swój kadr analityczny z opisanej powyżej sytuacji. Według grafiki ręka Niemca była najbardziej wysunięta. Ale czy to była podstawa do przyznania bramki dla podopiecznych Thomasa Tuchela? Jak się okazuje - według przepisów to nasz najlepszy arbiter znowu miał rację! Oto wyjaśnienie całego zamieszania przy późniejszym trafieniu do siatki De Ligta.

- Dłonie i ręce wszystkich zawodników, włącznie z bramkarzami, nie są brane pod uwagę przy ocenie pozycji spalonej - głosi przepis gry w piłkę nożną. Tak że nawet jeśli całego zamieszania z przerwaniem akcji przez sędziego by nie było to i tak z dużym prawdopodobieństwem trafienie nie zostałoby uznane. Wychodzi na to, że intuicja Szymona Marciniaka po raz kolejny nie zawiodła, choć niesmak niemieckich mediów po meczu z pewnością pozostał.
Arbiter miał poniekąd obowiązek w takich stykowych sytuacjach puścić grę dalej i poczekać na sygnał z wozu VAR. W tej sytuacji w zasadzie o spalonym decydowały milimetry. I to nie chodzi o holenderskiego obrońcę. Oto właśnie rozchodziło się całe zamieszanie po hicie półfinałowym tegorocznej Ligi Mistrzów.
Mecz Real - Bayern gwoździem do trumny dla Szymona Marciniaka? Oto możliwa kara
Tłuste koty opanowały polski internet po meczu Lecha Poznań ...
