https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Szumu morza już nie słyszy

Jacek Kiełpiński
- Nowym zawsze mówiłem: Chcesz być ratownikiem, to chrzań słabości i do przodu! - prawie wykrzykuje. - Nigdy nie przypuszczałem, że za ratowanie ludzkiego życia spotka mnie kara, że przepisami naplują w twarz i zrobią z człowieka szmatę!

- Nowym zawsze mówiłem: Chcesz być ratownikiem, to chrzań słabości i do przodu! - prawie wykrzykuje. - Nigdy nie przypuszczałem, że za ratowanie ludzkiego życia spotka mnie kara, że przepisami naplują w twarz i zrobią z człowieka szmatę!

<!** Image 2 alt="Image 166907" sub="Bohater tekstu na pokładzie statku ratowniczego „Powiew” w Ustce. Fot. Archiwum Jana Przybysza ">- Najgroźniejszy moment... - Jan Przybysz, wodniak z Torunia, który kilkadziesiąt lat przepracował w ratownictwie morskim, chwilę się zastanawia. - Sporo tego było. Książkę by napisał. Ale ja tego nie zrobię, bo trudno skupić myśli, gdy cały czas warczy i piszczy we łbie.

Śmierć zajrzała w oczy

Podejmowanie ludzi z wody, wyciąganie szyprów bosakami z tonących kutrów, holowanie uszkodzonych jednostek do portu w czasie sztormu...

<!** reklama>

- Taka specyfika tej służby, że najwięcej jest do roboty, gdy pogoda najgorsza i w zasadzie nie należałoby wychodzić w morze. O, mam! Akurat wtedy nikogo nie uratowaliśmy, ale śmierć zajrzała w oczy - zaczyna opowieść. - Ruszyliśmy na pomoc duńskiemu jachtowi, którego spychało na brzeg koło Ustki. Samo wyjście z portu przy potężnej fali przybojowej to ogromne ryzyko. Koniec skali Beauforta, fale zakrywają naszego „Monsuna”. Odeszliśmy już kawałek od portu, gdy zrozumiałem, że coś jest nie tak: za dużo światła przed nami! Dopadłem do sterówki, a nie było to łatwe przy przechyłach po 45 stopni na burty i tyle samo rufa-dziób. Siła wiatru ponad 35 metrów na sekundę, wskazówka wiatromierza oparta o gwóźdź. Totalna karuzela! A tu coraz jaśniej! Kapitan rzyga, marynarze rzygają, mnie też skręca. Okazało się, że musiało nas obrócić w jednej chwili, bo w sterówce nie zauważyli, że zaczęliśmy iść do brzegu. Stąd te coraz jaśniejsze światła. O włos minęliśmy główki portu. Nie mielibyśmy żadnych szans. A Duńczyk w tym czasie odpłynął i czekał na poprawę pogody gdzieś dalej od lądu. Bo tylko idiota, szaleniec próbowałby wchodzić do portu przy takiej pogodzie. No i my, oczywiście, ratownicy, bo to akurat nasza specjalność.

„W każdym cywilizowanym kraju ratownicy morscy są perełką wśród marynarskiej braci - tylko nie u nas” - pisze na oceniającej polskich pracodawców stronie www.od8do16.pl niejaki Rudi. Swoją opowieść o zdrowiu straconym na morzu Jan Przybysz przerywa podobnymi cytatami, czytanymi wprost z ekranu komputera. Nie tylko on uznaje, że fatalną decyzję podjęto w 2002 roku wydzielając z Polskiego Ratownictwa Okrętowego, w którym pracował od lat, Morską Służbę Poszukiwań i Ratownictwa (SAR). Zapewnia, że warunki pracy pogorszyły się stanowczo. Podobnego zdania są internauci aktywni na stronie od8do16.pl, gdzie o MSPiR napisano wyjątkowo dużo, a łączna ocena firmy jako pracodawcy jest bodaj rekordowo niska. Choćby Bob 123 pisze: „Piękny zawód, totalna porażka z miejscem pracy. Na świecie o ratownikach morskich każdy wyraża się z szacunkiem. Jak ma być u nas podobnie, jeśli w biurze znakomita większość ich nie szanuje!!!”.

<!** Image 4 alt="Image 166909" sub="Na zdjęciu część licznych świadectw i uprawnień, zgromadzonych przez lata służby w ratownictwie morskim, bez których nie mógłby wykonywać pracy ratownika. Fot. Jacek Kiełpiński">- Święta prawda - komentuje były marynarz. - Od 1964 roku mam patent sternika. Zawsze na wodę mnie ciągnęło - Dalmor, Port Service, wreszcie Polskie Ratownictwo Okrętowe. Moim głównym miejscem pracy przez ten czas była maszynownia. Człowiek wiedział, że hałas dobrze nie robi, ale normami nikt się tam nie przejmował. Zresztą, w starych instrukcjach znalazłem zapis, że normy hałasu na statkach ratowniczych nie obowiązują. Wiadomo, życie ludzkie na pierwszym miejscu.

Pisk i warkot w uszach

Przez lata pracował w systemie 15 na 15. Pół miesiąca spędzał praktycznie cały czas na statku. - To nie jest tak, że można wyjść na przykład do miasta i czekać pod telefonem - tłumaczy. - Przy gotowości wyjścia w morze wynoszącej 15 minut, nie ma mowy o takich wycieczkach. Jednak w papierach, niezależnie od okoliczności, zawsze wpisywano, że pracujemy 10 godzin na dobę, a przez 14 wypoczywamy. Wszyscy z tego żartowali, każdy wiedział, że to fikcja, ale nikt nie podskoczył. Baliśmy się szykan. Byle do emerytury, byle do emerytury... Gdy kolega nogi stracił, zakład też nie poczuwał się do pomocy.

<!** Image 5 alt="Image 166910" sub="- Nie dość, że dziś nie słyszę, to jeszcze wywa-
liła mi tarczyca - mówi Jan Przybysz. - Najwy-raźniej uzależniona była od morskiego jodu. Fot. Jacek Kiełpiński">Ostatnie lata Jan Przybysz pracował w Darłowie. To z pobliskiego lotniska startują współpracujące z ratownikami wojskowe śmigłowce.

- Byliśmy pod ręką, więc to nas dobijano ćwiczeniami i to my przyjmowaliśmy ratowników z powietrza. Na świecie operuje się na trzydziestometrowej linie, w ratownictwie górskim lina ma 200 metrów, a u nas śmigłowiec nadlatywał zupełnie nad pokład. Pilot ma w tym momencie naszą lampę szczytową tuż przy swojej stopie - tłumaczy. - Hałasu wtedy nikt nie mierzy, a nas ciśnienie wgniata w pokład. I te śmigłowce mnie dobiły. Nie mogłem się uwolnić od pisku i warkotu w uszach. Zacząłem starać się o uznanie choroby zawodowej. Kupiłem telefon komórkowy z miernikiem hałasu. W maszynowni bardzo często wskazywał 120 decybeli, podczas gdy oficjalna instrukcja zapewnia, że jest ich tam góra 89. Wszyscy wiedzą, że to fikcja. Ale to, że ludzie tracą zdrowie, nikogo nie obchodzi! Jak zacząłem o tym gadać, to zdegradowali mnie z mechanika na motorzystę, obcięli pieniądze, w końcu przestali płacić za dojazdy z Torunia.

<!** Image 6 alt="Image 166911" sub="Koledzy Jana Przybysza z Brzegowej Stacji Ratownictwa, z którymi, tak jak z ratownikami operującymi ze śmigłowców, współpracował na co dzień. Fot. Archiwum Jana Przybysza">Co na to Marek Długosz, dyrektor Morskiej Służby Poszukiwań i Ratownictwa? - Pan Przybysz musi udowodnić, że do uszkodzenia słuchu doszło podczas pracy u nas - zaznacza. - A takiego orzeczenia lekarskiego nie ma. Nasze jednostki spełniają wszystkie normy, nie przekroczyliśmy żadnej. Wpisów anonimowych internautów nie będę komentował. Mogą sobie pisać, co chcą.

Trzeba było uciekać

Przypadek Jana Przybysza z medyczno-prawnego punktu widzenia jest dwuznaczny. W lewym uchu wykazano u niego próg słuchu na wysokości 51 decybeli, a w prawym 35. Przepis mówi zaś, że uszkodzenie słuchu uznaje się za chorobę zawodową, gdy w lepiej słyszącym uchu próg słuchu wynosi 45 decybeli. Czyli Jan Przybysz, według obecnych przepisów, do uznania choroby zawodowej się nie kwalifikuje, mimo że szczególnie z jego lewym uchem jest naprawdę bardzo źle. Co ciekawe, do 2002 roku obowiązywał próg 30-decybelowy, wówczas chorobę zawodową uznano by mu od ręki.

- Mam więc pecha - rozkłada ręce. - Trzeba było szybciej uciekać. A nie zgrywać twardziela. I to radzę kolegom dzwoniącym z pytaniem, co udało mi się załatwić. Wibrujący jazgot w uszach zagłuszam telewizorem, który musi być włączony non stop. Lekarze przepisują mi drogie aparaty słuchowe i tony leków, a ja mam udowadniać, że do uszkodzenia doszło w maszynowni! A gdzie, na rybach? Jak zarzut odbieram opinię z pracy: „Nie korzystał z urlopów zdrowotnych, gdyż był zdrowy”. Czyli, czego się czepia, przecież to zdrowy facet! Ci, którzy chorowali i zza biurka się nie ruszali, mają teraz po kilka medali Zasłużony Pracownik Morza. Ja nie mam nic poza tonami leków i wywaloną tarczycą, która odezwała się na emeryturze, bo tak jak ja uzależniona była od morza i morskiego jodu.

Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski