<!** Image align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/czarnowska_ewa.jpg" >Coś mi nie pasowało wczoraj rano w krajobrazie Fordonu. Jadąc przez opustoszałą dzielnicę, którą zwykle w godzinach szkolnego szczytu paraliżują niebywałe korki, wpadłam na błyskotliwe rozwiązanie.
Przegapiłam zmianę czasu i młodzież od godziny już siedzi w ławkach, a ja jestem kompromitująco spóźniona. Za chwilę jednak okazało się, że gros młodzieży jest 2 listopada w zupełnie innym miejscu. We własnych domach po prostu. Bo może. Obowiązujące od niedawna rozporządzenie minister edukacji daje dyrektorom placówek oświatowych dużą autonomię w ustalaniu kalendarza szkolnego. Oczywiście, nie decydują oni o początku wakacji ani dacie ich zakończenia, ale o grafiku dni wolnych już tak. I tak, na przykład, dyrygujący podstawówką może wprowadzić 6 dni wolnych, liceum - 10. Kiedyś wpadli już na to, że to dobry sposób na zapewnienie spokoju zdającym egzaminy końcowe. Uczniowie młodszych klas mają zatem labę, gdy ostatnie roczniki pocą się np. nad maturą.
<!** reklama>Spójrzmy zatem w kalendarz na 2011, przypomnijmy sobie daty państwowych świąt i skojarzmy je z egzaminem dojrzałości właśnie. Łatwo wpadniemy na to, jakie jeszcze dni wolne zorganizują naszym dzieciom (i nam) szkolni kreatorzy. Ale, co tam! Zazdrość przeze mnie przemawia, bo też chciałabym mieć taką zgrabną (dziewięciodniową?) majówkę. Trudno jednak pojąć, czemu szkoły opustoszały tuż po Dniu Nauczyciela, w trakcie przedłużonego Wszystkich Świętych weekendu, a przed Świętem Niepodległości?... Może to całkiem nowa umiejętność, w którą oświata wyposaża młodych ludzi. Całe zawodowe życie będą już umieli kombinować, jak robić, by się nie narobić.