Jak miała kilka lat, chciała zostać piosenkarką. Na szczęście tata, Robert Radwański, były hokeista, zainteresował ją sportem. A konkretnie tenisem. Dziś na pewno Agnieszka Radwańska tego nie żałuje.
Właśnie za drugie miejsce w tenisowym turnieju wielkoszlemowym na Wimbledonie skasowała ok. 920 tysięcy dolarów, czyli jakieś trzy miliony złotych. Gdyby zwyciężyła w finale Serenę Williams, kwota byłaby podwojona. Isia nie wygrała, ale i tak narzekać nie może. Zresztą nie o pieniądze w tym przypadku chyba chodziło. Polka zarobiła już do tej pory tyle, że do końca życia (a ma dopiero 23 lata!) mogłaby leżeć do góry brzuchem i nic nie robić, albo poświęcić się swojemu ulubionemu zajęciu, czyli... kupowaniu torebek. W przypadku Wimbledonu chodziło o honor, czyli sportowe ambicje.
<!** reklama>
Jestem przekonany, że gdyby ktoś zaproponował Radwańskiej zwycięstwo, zagrałaby na trawiastych kortach nawet za darmo. Szkoda, że jej się nie udało, ale wszystko przecież przed nią. Na razie cieszmy się, że przełamała pewną barierę. Dotąd bowiem nigdy nie awansowała nawet do półfinału wielkoszlemowego turnieju, a tu - proszę, weszła nawet do samego finału. Isia zaczyna wyrastać na faworytkę igrzysk olimpijskich. Ciekawe, jak na nich wypadnie. Dotąd występowała na swoje konto, tym razem będzie reprezentowała Polskę. Czyli ten kraj, któremu... nic nie zawdzięcza. Zdenerwował mnie jeden z polityków, który z radosną miną obwieścił, że istnieje „polska szkoła tenisa”. Co za ignorancja! Przecież tata Radwański musiał swego czasu wyemigrować do Niemiec, by stworzyć córkom warunki do trenowania. Trzeba sobie powiedzieć jasno - obecne sukcesy Isi to tylko zasługa jej i jej najbliższych. Choć chętnych na „podłączenie” się do nich nie brakuje.