Żywność, która nie zostanie sprzedana, z bydgoskich sklepów trafia - mówiąc wprost - na śmietnik. O konkretnych liczbach nikt nie chce mówić.
<!** Image 2 align=none alt="Image 172597" sub="Zdarza się, że to, czego nie zjemy, ląduje w śmietniku. Sklepy robią tak z towarem, którego nie uda się sprzedać. Fot. Archiwum/Tymon Markowski">
Wiadomo jednak, że żaden sklep nie sprzeda 100 proc. asortymentu. Według brytyjskich badań z roku 2010, tylko tam rocznie wyrzuca się 1,6 mln ton żywności, której nie dało się sprzedać. Podobnie jest w całej Europie. W Polsce, jak mówią przedstawiciele dużych sieci handlowych, żywność nie jest wyrzucana, a utylizowana. Na jedno wychodzi.
- Przed jednym z marketów na Leśnym bardzo często widzę szczury. Niedaleko są śmietniki. Podejrzewamy, że jest tam wyrzucane jedzenie ze sklepu - mówi mieszkanka osiedla. Inna skarży się, że poza nieświeżym jedzeniem, w sklepie nadal można natknąć się na ekspedientkę rodem z filmów Barei. - W mięsnym sprzedawczyni odmówiła mi rozkrojenia kawałka szynki, który sobie wybrałam. Powiedziała, że jeśli nie chcę kupić więcej niż 0,3 kilograma, to ona na pewno tego nie zrobi. Wyjaśniłam jej, że prawa konsumenta dają mi możliwość wyboru. Usłyszałam, że ma to w d.... i jak chcę, to mogę się poskarżyć - mówi oburzona Czytelniczka z osiedla Leśnego. - Pewnie wolałaby ukroić ze starego kawałka, który już jest trochę wysuszony. Przecież muszą to sprzedać - dodaje inna konsumentka.
<!** reklama>
Tymczasem w całym kraju żaden przedstawiciel dużych sieci handlowych nie przyzna się do tego, że żywność jest wyrzucana.
- Dwa-trzy dni przed końcem terminu ważności usuwamy produkty z półki. Mamy podpisane umowy z firmą zajmującą się utylizacją żywności - mówi Dorota Patejko, przedstawicielka sieci Auchan. Podobnie jest w Tesco. - Żywność, którą oferujemy, musi być sprzedana w terminie. Z czysto ekonomicznego punktu widzenia byłoby bez sensu, gdybyśmy mieli żywność przeterminowaną - mówi Michał Sikora, przedstawiciel sieci. - Mamy cały system informatyczny zajmujący się zamówieniami. Liczba tego, co jest na naszych półkach i w naszych magazynach, nie jest przypadkowa. Jest ona ustalana na podstawie, między innymi, danych historycznych, danych z lat poprzednich oraz szacunków, jaka będzie sprzedaż. Oczywiście, może się zdarzyć, że coś zostanie, że obliczenia nie będą w stu procentach precyzyjne. Jednak skala tego zjawiska jest tak niewielka, że trudno mówić o marnowaniu żywności - wyjaśnia Michał Sikora.
Swoje sposoby na pozbywanie się towaru i niemarnowanie go mają kupcy z bydgoskich targowisk.
- Ser „Camembert” można kupić za złotówkę, podczas gdy normalnie kosztuje ponad 4 złote. Data kończy się za dwa dni, ale mam tego świadomość i nie zamierzam trzymać tego serka do świąt Bożego Narodzenia! - mówi kobieta, zadowolona, że za dwa serki „Brie” zapłaciła mniej niż wydałaby na jeden z długim terminem przydatności do spożycia.
- Jedzenia nie wolno nam wyrzucać do koszy, musimy oddawać je do zwrotów. Mamy pana, który raz na miesiąc przyjeżdża po resztki dla psów, zabiera je za grosze, ale przynajmniej nie wyrzucamy - usłyszeliśmy w jednym ze sklepów mięsnych.
- W Holandii w marketach dobrze wiedzą, kiedy co się kończy. Piętnaście minut przed zamknięciem sklepu cały towar, który na drugi dzień nie będzie mógł być sprzedany, ale jeszcze jest przecież dobry, wystawiają na paletach przed sklep. Ci, którzy chcą coś kupić, a nie stać ich na to, po prostu biorą to za darmo - mówi bydgoszczanin, który przez kilka miesięcy mieszkał w Kraju Tulipanów. Spodobały mu się też praktyki, które zaobserwował w Poznaniu. - Ludzie z jakichś organizacji na rynkach, zamykanych około 15-16, zbierają to, co handlowcom zostało. Tu kalarepka, tu sałatka i gotują z tego cały gar jedzenia, które za darmo rozdają pod rondami. Dlaczego czegoś takiego nie można zastosować u nas? - pyta nasz Czytelnik.
