Któż nie zastanawiał się choć raz, jak to naprawdę wygląda na szczytach władzy? Kto kim kręci, kto manipuluje, a kto ostatecznie okazuje się tym biednym osiołkiem? Kto szczuje i co jest grane? O, to wszystko oczywiście zależy od formatu władcy i rodzaju władzy, czasami wychodzi nam “Ucho prezesa”, a czasami szekspirowski dramat. Ale niektóre rzeczy są chyba jednak niezmienne od wieków... I “Faworyta” to bardzo smaczna –to chyba najlepsze określenie – ballada o władzy właśnie. Władzy prawie absolutnej, która, jak wiadomo, deprawuje prawie absolutnie.
A czemuż ten film jest taki smaczny? Bo to niby zwyczajna opowieść kostiumowa – prosto opowiadana, nawet bez szarpanej chronologii – ale za to tak podkręcona aktorsko, wizualnie i kostiumowo, że każdy kadr smakuje po prostu cudnie. Czasami te odjazdy są mocniejsze, jak w sekwencji dworskiego balu, w którym hula, jak w surrealistycznym kinie, czasami to sugestywne, bardzo klasyczne ujęcia, bez najmniejszej deformacji kadru.
A oglądamy opowieść o dworze królowej Anny Stuart. Mamy więc wiek XVIII, trwa wojna angielsko-francuska i wielka batalia polityczna w Anglii. A na dworze, pełnym zepsutych dostojników uprawiających mocno zepsute rozrywki, trwa mocowanie się o dostęp do ucha władczyni. Wchodzimy w ten świat, kiedy uchem niepodzielnie rządzi księżna Marlborough. Ale pewnego dnia przygarnia zubożałą kuzynkę, Abigail. A piękna panna jest tak sprytna i zdeterminowana, że się pani księżnej nawet nie śniło.
No i podziwiamy zapasy trzech kobiet w niby męskim świecie, w którym jednak tak naprawdę mężczyźni do powiedzenia mają niewiele. Oglądamy wyścig o to, kto zmanipuluje zdziwaczałą i wydawałoby się kompletnie odklejoną od świata władczynię - aż w końcu zaczynamy się zastanawiać, kto tu tak naprawdę kim kręci? Oglądamy umizgi i intrygi faworyt i dworaków, zapominających czasami, że za ich plecami zawsze czai się ktoś jeszcze bardziej wygłodzony i bezwzględny. Albo zapominających o tym, kto tak naprawdę w wyścigu do ucha ludzi władzy szanse ma większe - wazeliniarze i pochlebcy, czy ci od niewygodnej prawdy.
Oczywiście skoro mamy film rozgrywany na trzy kobiety i gromadkę mało wyrazistych facetów, to jasne jest, że będą to też aktorskie popisy trzech pań. I są. I to takie, że aż huczy. Bardzo ciekawe to zresztą, bo wszystkie postacie skonstruowane są tak, że żadnej z nich nie darzymy sympatią, bo każda to miks dobra i zła.
I jak wyszły te aktorskie cuda? I Emma Stone, i Rachel Weisz są świetne, ale film kradnie jednak Olivia Colman jako królowa Anna. Bo jest w niej wszystko. Budzi żałość, kiedy wydaje nam się manipulowanym głupolkiem, współczucie, kiedy wczuwamy się w jej życiową tragedię, i przerażenie, kiedy jednym słowem czy gestem decyduje o czyimś życiu. Jak dla mnie to rola na Oscara.