https://expressbydgoski.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Śmiech to grzech?

Mariusz Załuski
Pierwsze pokolenie odkrywców dobiega dziś pięćdziesiątki. To ci, którzy dopadali jego komedie na pokazach wideo w późnych latach 80., czyli w czasach, kiedy z trudem rozróżniało się bohaterów na przegrywanych w nieskończoność kasetach.

Pierwsze pokolenie odkrywców dobiega dziś pięćdziesiątki. To ci, którzy dopadali jego komedie na pokazach wideo w późnych latach 80., czyli w czasach, kiedy z trudem rozróżniało się bohaterów na przegrywanych w nieskończoność kasetach. Szybko stał się aktorem, jak to się wtedy mówiło, kultowym. Już wówczas zresztą był starszym panem. Bo Leslie Nielsen zawsze wyglądał tak nobliwie, jak tylko można. I dlatego był taki śmieszny.<!** reklama>

Kiedy w tym tygodniu przyszły depesze o jego śmierci, nie rozpisywano się o tym specjalnie - w końcu odszedł nie spec od Hamletów i Makbetów, ale zwyczajny komediant. Zagrał co prawda w 100 filmach, ale takich, których raczej nie spotyka się w żadnych kanonach. No, chyba że będzie to kanon filmów, w których przebija się wszystkie balony. Leslie Nielsen był bowiem mistrzem komedii okrutnie szydzących ze wszystkich i wszystkiego, w których żadne tabu nie istnieje. I nic nie jest tam grzechem. Nie da się zresztą ukryć, że przede wszystkim komedie tria Zucker-Abrahams-Zucker podkręciły filmowy żart, pokazując, że zawsze można więcej. A do tego sprawiając, że nadęte gwiazdy kina musiały zmagać się z cieniami własnych parodii, autorstwa ekipy Z.A.Z.

Nielsenowi też takie kino odpowiadało. „Czy leci z nami pilot?”, „Naga broń”, „2001: Odyseja komiczna”, „Ści/ą/gany”, „Straszny film” to głównie szyderstwa z filmowych gatunków pełnych klisz i schematów i z wielu społecznych i obyczajowych aktualności. Pamiętacie Nielsena leżącego na królowej Elżbiecie? Albo Nielsena, który z kamienną twarzą parodiuje Clinta Eastwooda? Nawet Buster Keaton by się uśmiał.

Co ciekawe, Nielsena - syna Duńczyka i Walijki, brata poważnego kanadyjskiego polityka - oglądaliśmy właściwie od początków telewizji. Ze swoim amantowatym wyglądem przez lata był tłem w masie seriali. To był zawsze ten facet, który gdzieś przemykał, szybko ginął albo pomagał prawdziwemu herosowi. Choćby w „Columbo”, „Bonanzie” czy „Ulicach San Francisco”, które robiły furorę w czasach PRL. Dopiero bowiem w... 30 lat po jego filmowym debiucie odkryto, że Nielsen - wyglądający już wtedy jak amerykański senator - może być śmieszny w komediach absurdu. Ze śmiertelną powagą brał udział w najdziwaczniejszych żartach - i zapalał nam światełko ostrzegawcze. Był przecież takim obrazem stateczności i nobliwości, że kiedy wygłaszał nonsensy, zastanawialiśmy się, jak łatwo nas nabrać w świecie, w którym rządzą telewizja i magicy od wizerunku.

Nielsen grał zdrowo po osiemdziesiątce, ale ostatnie dekady były już cieńsze. Bo w kulturze pop, tak jak w sztuce wysokiej, czasami jakaś konfiguracja personalna, jakieś przypadkowe spotkanie, sprawiają, że zaczyna się rewolucja. Zuckerowie znaleźli Abrahamsa, potem wspólnie znaleźli Nielsena. I powstał model komedii - choć wcześniej przecież były już podobne produkcje - który będzie na wieki wieków ich.

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na expressbydgoski.pl Express Bydgoski