<!** Image 1 align=left alt="Image 14879" >Ryszard Riedel, gdyby żył, byłby starszy ode mnie. Nie zaliczam się jednak do pokolenia Dżemu. Kiedy zespół pierwszy raz zabłysnął przed dużą widownią - a było to podczas festiwalu w Jarocinie, bodaj w 1980 roku - ja już właściwie skończyłem hippisować i przesłanie takich kawałków, jak „Whisky” czy „Cegła”, odbierałem trzeźwo i chłodno. Tak też ostatnio starałem się podejść do wydanego właśnie na DVD „Skazanego na bluesa”, wiedząc, iż film nie zrobił w kinach furory ani nie rzucił recenzentów na kolana.
Może zrobiłem błąd, bo opowieści Kidawy-Błońskiego nie da się przeżywać trzeźwo i chłodno. Ale czy w ogóle da się przeżywać? „Skazany” ma mało wyrafinowaną konstrukcję. W pierwszej części obserwujemy, czym skorupka za młodu nasiąkła, by w drugiej przekonać się, czym na starość trąci. Pierwsza część jest też artystycznie tandetna, a realistycznie - mało wiarygodna. Sprawiła na mnie wrażenie ekranizacji mołojeckich opowieści o dawnych drakach, które snują czterdziestoletni kumplowie przy dużym jasnym.
Sceny z pierwszomajowego koncertu w technikum, podczas którego Riedel doprowadza uczennice do ekstazy, przejawiającej się zdjęciem białych bluzek i pokazaniem pod nimi staników Triumpha, to dla mnie nic innego, jak taka właśnie piwna opowieść. Podobnie jak próba wzięcia Ryśka w kamasze, zaaranżowana przez ojca - ormowca. Ot, taka plebejska ballada o wyjącej z dachu śląskich familoków wolności. Druga część jest natomiast artystycznie lepsza, choć z kolei mocno dołująca i monotonna. Przenosimy się do wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Mocno już przeorany narkotykami Riedel podejmuje, niczym wańka-wstańka, kolejne próby uratowania swojego związku z żoną, dziećmi, zespołem. Swego życia wreszcie. Kidawa lekko tylko uderza w struny, które zaczynają dźwięczeć, ilekroć ktoś próbuje analizować funkcjonowanie Riedla w oderwaniu od muzyki, którą wykonywał.
Takich tematów, jak współuzależnienie jego żony Goli, relacji między Riedlem i innymi muzykami Dżemu. Nieco bardziej wyraziście narysowana została jedynie postać menedżera zespołu, który dba o Ryśka, ale tak, jak sprzedawca dba o towar, na którym chce zarobić. Odnoszę wrażenie, że Kidawa świadomie uciekał od rozbudowywania wątków demitologizujących Dżem i Riedla. Indianer - duch przyjaciela z dzieciństwa - przybywa do umierającego Ryśka, by zabrać go na prerię. Jest to jakaś alegoria wiecznej wolności, ale chyba nie najwyższej próby. W filmie, przeciętnie opowiedzianym i przeciętnie zagranym, broni się tylko muzyka. Na szczęście twórcy nam jej nie pożałowali.