- Żona burmistrza, córka burmistrza, zięć, wnuczka... Burmistrz też korzystał z naszego pojazdu służbowego jak z darmowej taksówki - twierdzi Piotr Sipak, były komendant Straży Miejskiej w Golubiu-Dobrzyniu.
<!** Image 2 align=right alt="Image 45966" sub="Na budynku straży miejskiej pojawił się napis „ZOMO NIE!!!”. Najwyraźniej nie wszystkim się podobało, że nowy szef straży miejskiej był kiedyś w tej właśnie formacji. Na zdjęciu zwolniony przez burmistrza komendant Piotr Sipak.">Piotr Sipak żegna się ze stanowiskiem komendanta golubsko-dobrzyńskiej Straży Miejskiej z wielkim hukiem. Na odchodne postanowił wyprać brudy, których - jak twierdzi - w ciągu kilku lat trzymania ręki na pulsie miasta nazbierało się niemało.
Doświadczenie w ZOMO
Może jednak po kolei. Piotr Sipak stracił posadę komendanta, bo... I tu wersje różnią się w zależności od punktu odniesienia. Z perspektywy burmistrza: bo kiepsko wywiązywał się ze swoich obowiązków (zaledwie na „trójkę z plusem”), bo były na niego uzasadnione skargi mieszkańców i wreszcie - bo Komenda Wojewódzka Policji wystawiła mu negatywną opinię. Piotr Sipak ocenia to inaczej: bo naraził się burmistrzowi, krytykując jego politykę kadrową (stworzenie w straży miejskiej etatu dla telefonistki, która odebrała w ciągu roku zaledwie kilkadziesiąt telefonów), bo nie podobały mu się burmistrzowskie nadużycia władzy i wreszcie - bo jego kosztem zrobiono miejsce w straży dla innego kandydata, rzekomo znajomego szefa miejscowej policji.
- Gdyby pan Sipak wkładał tyle zapału, ile poświęca konstruowaniu swoich teorii, w pracę zawodową, pewnie nikt nie myślałby nawet o jego odwoływaniu - kwituje Antoni Stramek, komendant powiatowy policji w Golubiu-Dobrzyniu, stanowczo zaprzeczając, jakoby, poza kontaktami służbowymi, łączyły go z kandydatem jakiekolwiek relacje.
Ów kandydat, Józef Milewski, wywołał jednak swoim nagłym pojawieniem się spore zamieszanie. W efekcie na murze budynku straży miejskiej można było zobaczyć koślawy napis „ZOMO NIE!!!”. Okazało się bowiem, że kandydat (a od pewnego czasu - pełniący obowiązki komendanta straży miejskiej) jest nie tylko emerytowanym policjantem, ale również byłym dowódcą plutonu tej przywołanej z nazwy na murze, osławionej jednostki peerelowskiej Milicji Obywatelskiej.
Miała dostać mandat...
W ferworze walki ucierpiała również nasza redakcyjna koleżanka z Golubia-Dobrzynia - Maria Starosta. Dziennikarka pisząc tekst o nowym komendancie zomowcu naraziła się burmistrzowi. Spotkała ją za to blokada informacyjna. Skutek jest taki, że urzędnicy miejscy, podobno na wyraźne polecenie burmistrza, z wszelkimi pytaniami odsyłają ją... do burmistrza.
- Nie było żadnego „wyraźnego polecenia” - twierdzi tymczasem burmistrz Roman Tasarz - a jedynie sugestia, żeby być ostrożnym w udzielaniu informacji pani Staroście, bo zdarzało jej się popełniać błędy.
Tak czy inaczej, blokada działa obecnie w najlepsze, co utrudnia naszej koleżance wykonywanie służbowych obowiązków.
Wróćmy jednak do ważniejszego wątku tej złożonej sprawy - do zarzutów ekskomendanta straży miejskiej Piotra Sipaka wobec Romana Tasarza.
- Burmistrz traktował straż miejską jak swoją gwardię przyboczną - przekonuje Sipak. - Mówił komu należy wlepiać mandaty, a komu niekoniecznie. A kiedy chciało się wlepić mandat nie tej osobie co trzeba, delikwent natychmiast chwytał za telefon i po chwili burmistrz oddzwaniał z pretensjami. Że jak to tak? Że to przecież burmistrzowski przyjaciel! No i mandat mogłem co najwyżej przykleić sobie na czoło.
„Na czoło” komendanta trafić miał, na przykład, mandat prawie już wystawiony 1 listopada pewnej sezonowej sprzedawczyni zniczy na golubsko-dobrzyńskim targowisku.
- Przyłapaliśmy ją na handlu bez pozwolenia, więc bloczek mandatowy szedł już w ruch - opowiada były komendant. - I co? I guzik. Jeden telefon do burmistrza i gmina znów miała w plecy. Kobieta okazała się przyjaciółką burmistrza.
Podobnie wyglądać miała rzekomo kwestia niektórych zakazów. Golub-Dobrzyń bardzo powoli dźwiga się z architektonicznej „szaroburowacizny”. Remontowane są kamienice, skwery, naprawia się rozdeptane chodniki. Przyzwoicie wygląda świeżo wybrukowany chodniczek, biegnący wokół miejskiego rynku. Aby nie zniszczyć kosztownej inwestycji, zabroniono kierowcom samochodów ciężarowych parkowania na tymże chodniczku. Zakaz skomplikował nieco życie miejscowym przedsiębiorcom.
<!** reklama left>- Ale nie wszystkim - zapewnia ekskomendant Sipak. - Ci, do których pan burmistrz pała większą sympatią niż do innych, nie mają z tym żadnych problemów. Strażnicy dostali po prostu nieoficjalny nakaz przymykania oczu na niektóre pojazdy.
Jak strażnik zgrzytał zębami
Najbardziej irytującym dla byłego komendanta pozasłużbowym „obowiązkiem” miała być jednak funkcja szofera rodzinnego.
- Burmistrz dzwonił i żądał: weź no wóz i przejedź się z moją żoną do Grudziądza, bo ma tam jakieś sprawy do załatwienia - opowiada Piotr Sipak. - Zgrzytałem zębami i jechałem. Potem wpisywało się w papiery wyjazd służbowy do grudziądzkiej Komendy Straży Miejskiej. Na konsultacje. Tyle tylko, że nikt mnie w komendzie na oczy nie widział.
Ze „strażniczej taksówki” korzystać mieli również inni członkowie rodziny burmistrza Tasarza.
- Przynajmniej pięć razy wiozłem córkę, zięcia i wnuczkę pana burmistrza do Torunia. Bywało też, że burmistrz wysyłał mnie do Torunia, żebym ich przywiózł. Odbywało się to zawsze w godzinach pracy. Musiałem potem nieźle się nagimnastykować, żeby rozpisać te wyjazdy - przekonuje Piotr Sipak. - To dlatego, że przysługiwał nam skromny limit dzienny - raptem 20 kilometrów. Miałem na to kilka sposobów. Można było zrobić z takiej wycieczki wizytę w Urzędzie Marszałkowskim. Częściej jednak samochód stał przez kilka dni nieużywany, a strażnicy biegali po mieście na piechotę. Wszystko jest do sprawdzenia w służbowej dokumentacji - ci sami strażnicy, w tym samym czasie patrolują miasto pieszo i samochodem.
Piotr Sipak zapewnia, że sam burmistrz również korzystał z samochodu straży miejskiej. Na przykład wtedy, gdy jego własny się zepsuł.
- To akurat prawda - przyznaje Roman Tasarz. - Korzystałem z tego samochodu, ale tylko w celach służbowych. Urząd nie ma na stanie innego pojazdu. Jako służbowy robi zwykle mój prywatny. No a skoro mój nawalił, musiałem skorzystać z tamtego. Była to forma użyczenia.
Zupełnie inaczej wyglądać ma również prawda o podwożeniu przez strażników córki burmistrza Tasarza.
- Z tego, co się właśnie dowiedziałem, moja córka tylko raz zabrała się ze strażnikiem do Torunia. I nie był to pan Sipak, tylko znajomy córki jeszcze z czasów szkolnych. Nie miało to bynajmniej, jak chce Sipak, charakteru specjalnego kursu na żądanie - zaręcza Roman Tasarz. - Strażnik był po godzinach pracy i jechał prywatnym samochodem.
Cała reszta jest, zdaniem burmistrza, wytworem wyobraźni Piotra Sipaka, który w ten sposób ma się podobno „mścić za odwołanie z funkcji komendanta”.
Sprawa dla prokuratora
Roman Tasarz przebywa obecnie na urlopie w górach. Kontaktowaliśmy się z nim przez telefon komórkowy. Informacja o zarzutach Piotra Sipaka zmusiła go jednak do intensywnego działania. Burmistrz jest tak bardzo pewien swojej niewinności, że przez telefon zarządził powołanie specjalnej, urzędowej komisji, która prześwietla ewentualne nieprawidłowości w straży miejskiej, przede wszystkim kwestii wyjazdów służbowych.
- Czy gdyby ten pan rzeczywiście miał na mnie takie „haki”, odważyłbym się odwołać go z funkcji komendanta? - pyta retorycznie burmistrz.
Jest w tej całej sprawie jeszcze jedno ważne pytanie. Dlaczego Piotr Sipak, ujawniając swoje rzekomo nieprawdziwe rewelacje, miałby wystawiać się na poważne nieprzyjemności? W końcu chodzi tu o fałszowanie służbowej dokumentacji. Na to pytanie odpowie pewnie dopiero prokuratura. Obie strony konfliktu zapowiadają bowiem złożenie doniesień w tej sprawie. Burmistrz Roman Tasarz zarzuca oponentowi szantaż, Piotr Sipak - wielokrotne nadużycie władzy.