<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >Któż nie lubi świętować? Tak z zadęciem i przytupem, na wielką rodzinę z przyległościami, albo tak kameralnie, samotnikowo i refleksyjnie? Przy okazji walentynek zwykle wybucha wszechpolska dyskusja nad wyższością świąt rodzimych, z narodowo-religijnym motywem, nad tą paskudną komercją z importu. I zwykle dyżurni smędzacze zaczynają biadolić nad naszym upadkiem i totalną amerykanizacją. A mnie tam jakoś walentynki snu z oczu nie spędzają.
<!** reklama>Ba, doładowywanie naszych wzniosłych tradycji pop-kulturalnym importem ze świata ma swoje plusy. To w końcu raczej wzbogacanie obyczajowości niż jej degrengolada. Nikt w końcu nikogo nie zmusza do biegania po ulicy z czerwonym sercem na dłoni i wysłuchiwania zapiewań o miłości po grób. Obyczajowość zresztą nam się zmienia z każdym pokoleniem, inaczej obchodzimy nawet te najważniejsze święta, inaczej traktujemy ich symbole. Nic więc dziwnego, że połączone siły kultury pop i komercyjnej gęby rynku z łatwością przekonują nas do nowych wyzwań, bo w czasach globalnej wiochy świętowanie zaczęło mieć wiele twarzy i trwa właściwie permanentnie.
No a kultura pop wykorzystuje te okazje, bo generalnie okazje kocha: te wszystkie święta, rocznice, jubileusze, obchody, etno-zbiórki i religijne ceremoniały też. Każda sytuacja niezwykła to przecież świetna okazja do niezwykłego wciśnięcia publice jakiego produktu. Trudno się więc dziwić, że w okresie okołowalentynkowym mamy zalew towarów o miłości wielkiej. Komedii romantycznych, książek romantycznych i piosenek równie romantycznych. Mam takie niejasne wrażenie, że nasi magicy od handlowania świętami muszą się jeszcze troszeczkę podszkolić u bossów z zagranicy, bo jak wiadomo, każdy nadmiar szkodzi, nawet nadmiar miłości. Szczególnie, że twórczość popkulturalna poświęcona miłości kręci się w ostatnich latach w kółko, nowe filmy przypominają te sprzed lat paru, tylko kamera żwawiej biega. Ale w końcu i tak bardziej to lekkostrawne niż strachy z dyni i inne helloweenowe atrakcje towarzyskie.
Swoją drogą szkoda, że chociaż lokalnie nie wykorzystujemy fenomenu Sobótki. Owszem, prezydent puści wianek, ale to by było na tyle. Bo tylko teoretycznie swojskie święto miłości powinno na starcie przegrać z internacjonałem Walentym, wspartym kampanią promocyjną. Sobótka w końcu niezaprzeczalnie odbywa się w zdecydowanie sympatyczniejszych okolicznościach przyrody.
A wracając do kampanii promocyjnych - nie martwmy się, że walentynki przykryją nam za lat parę jakieś nasze tradycyjne, narodowe-religijne święta. Długo jeszcze szans na to nie będzie, szczególnie że dajmy na to Boże Narodzenie to dzisiaj, z całym szacunkiem dla przeżyć religijnych, w kategoriach handlowych produkt zdecydowanie najlepszy (choć osobiście wolę kolejne komedie o miłości od kolejnych komedii o świętach). A jak tylko miną walentynki i serca powędrują do koszy z wyprzedażami, sklepy zapełnią wielkie wielkanocne jaja.