**<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/czarnowska_ewa.jpg" >W połowie lat 90. ubiegłego wieku bydgoscy policjanci postanowili przeprowadzić pionierskie szkolenie z samoobrony dla kobiet. Na pierwszy ogień poszły dziennikarki, by potem nieść kaganek idei w damski lud.
Zebrała się nas całkiem spora i bardzo zawzięta na naukę grupa. Szło nam świetnie - red. Walenczykowska do dziś wspomina, ile razy miotnęła mną na materac, a ja pełna entuzjazmu wróciłam do domu pochwalić się przydatnymi umiejętnościami mężowi. Nie zraziłam się, gdy wyśmiał mój szlachetny zapał. <!** reklama>
Zmiękłam dopiero, gdy małżonek, zaledwie wyciągając ramię, nie dopuścił, bym go dosięgnęła i przećwiczyła na nim te wszystkie kopy i rzuty. W swoim dobrze pojętym, hm, interesie nie zdecydowałam się potem wypróbować na nim stuprocentowej ponoć metody - z całej siły kopnij faceta tam, gdzie wiesz, i zwiewaj. Myślę nawet, że „zwiewaj” po takim akcie byłoby najwłaściwszą reakcją obronną...
Może to moja wina, może po prostu nie miałam papierów na Chucka Norrisa w legginsach. Może to też przede wszystkim moje szczęście, że nie musiałam nigdy próbować żadnego sposobu samoobrony w realnym świecie.
Nie chcę więc zrażać ani organizatorów, ani uczestniczek podobnych kursów, które dziś organizuje się powszechnie. Podpowiadam jednak, by uczyć na takich spotkaniach panie metod nie tyle efektownych, co efektywnych. Podpowiadać nam rzeczy, które będą czymś więcej niż tematem anegdot, gdy zdarzy nam się całkiem nieśmieszna sytuacja.