Serena Williams nie miała w sobotę zbyt wielu powodów do zadowolenia. Amerykanka przegrała 2:6, 5:7 ze swoją rodaczką Sofią Kenin w trzeciej rundzie Roland Garros i nie powiększy swojej imponującej kolekcji wielkoszlemowych tytułów. W niczym nie tłumaczy to jednak jej zachowania po meczu, gdy z wielkiej mistrzyni po raz kolejny zmieniła się w rozkapryszoną gwiazdkę...
Zaraz po zakończeniu spotkania Williams poszła do szatni, a z niej udała się wprost na konferencję prasową. Amerykanka z mediami rozmawia zawsze w głównej (największej) sali do tego przeznaczonej, tam też się udała. Problem w tym, że trwała tam właśnie konferencja prasowa. Z mediami rozmawiał ubiegłoroczny finalista Dominic Thiem.
Serena miała jednak oświadczyć, że nie zamierzała czekać na swoją kolej, a organizatorzy... przerwali konferencję Austriaka i kazali mu przenieść się do mniejszej sali. - Naprawdę tego nie rozumiem, poważnie. To znaczy, co jest do diabła? To żart, naprawdę... Muszę wyjść, bo ona tu idzie - nie ukrywał swojego zdziwienia i irytacji Thiem. - Nie jestem już juniorem - dodał.
Kiedy Austriak dowiedział się, że faktycznie nie jest to żart, opuścił salę i odmówił dalszej rozmowy z mediami. Na wywiady z nim czekali jeszcze przedstawiciele austriackiej telewizji. Stwierdził, że w tej sytuacji on również może robić co mu się podoba. W sumie słusznie. On, w przeciwieństwie do Sereny, wciąż gra w Paryżu
Kuriozalne były również próby tłumaczenie Williams ze strony amerykańskich mediów. Ben Rothenberg z "New York Timesa" napisał później na Twitterze, że całe zamieszanie to "w pewnym sensie zwycięstwo feminizmu". "To nie jest żaden triumf feminizmu. Thiem ma kolejny mecz, do którego musi się przygotować. Serena ma już tylko swój odrzutowiec na asfalcie" - skomentował jego wpis były australijski tenisista Sam Groth. Nie tylko jemu nie spodobało się zachowanie Sereny.
