Od nowego roku szkolnego najmłodsze dzieci w czasie lekcji mają dostawać rodzime warzywa lub owoce. Tyle tylko, że nie stanie się to szybko.
<!** Image 2 align=right alt="Image 127612" sub="Kacpra nie trzeba przekonywać,
by sięgał po owoce / Fot. Tadeusz Pawłowski">Od pięciu lat uczniowie klas I-III mogą pić w szkole darmowe mleko (jeśli wolą smakowe - rodzice muszą pokryć różnicę w cenie). - Myślę, że ogólnie ten pomysł się przyjął, bo jednak więcej dzieci sięgało w towarzystwie innych po kartonik, niż zrobiłoby to w domu - ocenia pani Katarzyna z Fordonu, matka uczennicy klasy III. - To pewnie też błogosławieństwo dla tych dzieci, które w domu mleka nie zobaczyłyby. Chwilowy oddech od zapychania się chipsami i colą. Inna rzecz, że najmłodsi potrafią zupełnie tego daru nie szanować. Na zebraniach rodziców bez przerwy mówiono o tym, że pełne opakowania walały się po korytarzach pomięte. Szkoda wtedy na takie akcje pieniędzy.
<!** reklama>Tym bardziej że Agencja Rynku Rolnego, pośrednik w rozliczaniu się rządu z dostawcami, miała kłopoty z terminowymi płatnościami. Mimo że sprawę rozwiązano, słychać dziś, że w obliczu kryzysu na programy społeczne może zabraknąć pieniędzy. Mogłoby się okazać, że za „szklankę mleka” musieliby zapłacić rodzice, co pewnie skaże akcję na porażkę. Tymczasem Polska chce dołączyć do kolejnego programu unijnego, „Owoce w szkole”, skierowanego do ponad miliona najmłodszych uczniów. Na przeciwdziałanie otyłości i przekonywanie do zdrowego trybu życia UE chce dać 9,2 mln euro, polski rząd musiałby dołożyć ponad 3 mln. Także tym razem to Agencja Rynku Rolnego ma wybierać dostawców owoców i warzyw oraz kordynować zgłoszenia szkół. Co ważne, dzieci miałyby być zdrowo dokarmiane polskimi produktami - jabłkami, gruszkami, rzodkiewkami, papryką, ogórkami lub sokami owocowymi i warzywnymi.
Henryk Igliński z Agencji Rynku Rolnego w Bydgoszczy, informuje, że Polska najlepiej z krajów Unii Europejskiej wykorzystuje program „Szklanka mleka”, bo dotarł on aż do ponad 60 procent uprawnionych dzieci. Ma nadzieję, że z podobnym skutkiem zostanie zrealizowany projekt „Owoce w szkole”. Na pewno jednak nie od razu, nie w pierwszych tygodniach roku szkolnego.
- Etap rządowy pozwala zapewnić środki budżetowe, potem dopiero może ruszyć proces organizacyjny realizowany przez agencję. Trzeba sprawdzić, jakie jest zainteresowanie w szkołach, rozpropagować akcję wśród rodziców i uzyskać ich zgodę - tłumaczy dyrektor Igliński. - Konieczne jest rozpoznanie możliwości dostawców mających możliwość konfekcjonowania owoców czy warzyw. Musimy też zapewnić jakąś wariantowość - nikt przecież nie będzie raczył dzieci przez trzy miesiące bez przerwy słupkami marchewki. Jesienią owoce są najtańsze, ale myślę, że spodziewany skutek program odniesie dopiero wiosną, gdy będzie działał już w pełni, a pełnowartościowe produkty będą najlepiej służyły najmłodszym.
Pewne wątpliwości ma też szef Wydziału Edukacji Urzędu Miasta w Bydgoszczy. - Niezbędne będzie określenie standardów sanitarnych i higienicznych - mówi Marian Sajna. - Trzeba dokładnie sprawdzać, które dziecko co może zjeść. Zastanowić się, co robić, gdyby po zjedzeniu tych darów rozchorowało się... Jestem raczej zwolennikiem pracy z rodzicami nad zmianą stylu żywienia najmłodszych niż publicznego rozdawnictwa. Nie powstrzymamy otyłości, jeśli w szkole uczniowie będą jeść gruszki, a w domu tylko chipsy i pizzę.