Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Powoli ma dość tego kraju

Grzegorz Wroński
Po bardzo udanym artystycznie i komercyjnie okresie współpracy z Anitą Lipnicką nagrał Pan pierwszą od jedenastu lat solową płytę - „Back in Town” („Powrót do miasta”). Co chciał Pan wyrazić poprzez tytuł albumu?

JOHN PORTER, wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów, mówi o nowej solowej płycie, polskich muzykach i producentach, show-biznesie i o tym, co irytuje go w polskiej rzeczywistości.

<!** Image 2 align=right alt="Image 182223" sub="Fot. Andras Szilagyi/ mwmedia">Po bardzo udanym artystycznie i komercyjnie okresie współpracy z Anitą Lipnicką nagrał Pan pierwszą od jedenastu lat solową płytę - „Back in Town” („Powrót do miasta”). Co chciał Pan wyrazić poprzez tytuł albumu?

Chciałem podkreślić, że wracam na stare śmieci, do swoich korzeni. I że nadal robię w życiu to, co uwielbiam. W tytule płyty nie ma więc wielkiej filozofii. Po prostu nadszedł czas, by przygotować nowe piosenki i nagrać kolejny solowy album.

Czy wszystkie utwory zawarte na „Back in Town” napisał Pan z myślą o tej płycie, czy wykorzystał Pan jakieś odłożone kompozycje sprzed lat?

Nie, nie. Ja resztki zawsze jem z omletem! Absolutnie nie chciałbym, aby mój album składał się z przypadkowych piosenek. Bardzo zależało mi na tym, by moja płyta była przemyślana, spójna, aby stanowiła całość.

Album „Back in Town” zarejestrował Pan w Anglii. Realizatorem dźwięku i współproducentem był Phill Brown. Dlaczego postanowił Pan właśnie z nim nagrać solową płytę

Phill miksował piosenki na moją ostatnią płytę z Anitą, „Goodbye”. Poznałem go przez producenta naszych albumów, Chrisa Eckmana. Phill jest wspaniałym człowiekiem. Stwarza świetny klimat w studiu. Jest dyplomatyczny, spokojny, nie wywiera presji. Poza tym jest w moim wieku, więc doskonale się rozumiemy. Jednocześnie wie, jak nagrywać analogowo, na taśmę, bo pracuje z gałkami, a nie z myszą i komputerem.

Czy to prawda, że jednym z powodów, dla których zdecydował się Pan nagrać nową płytę w Anglii, było to, że w Polsce nie mógł Pan znaleźć odpowiednich muzyków?

Tak. Nie ma w Polsce ludzi, którzy grają taką muzykę, jaką ja gram. Polski muzyk - według mnie - nie ma gdzie zdobyć doświadczenia. Ludzie, z którymi współpracuję, choć to dojrzali muzycy, to jednak inaczej grają niż Anglicy i z nimi nie osiągnąłbym tego brzmienia, o jakie mi chodziło. Nie mówię, że w Polsce brakuje dobrych muzyków, tylko że tu nie ma ludzi z odpowiednim doświadczeniem. To samo dotyczy producentów płyt. Ostatnim utalentowanym producentem był Grzegorz Ciechowski. W muzyce folkowej, alternatywnej czy rockowej jest pod tym względem tragicznie. To są ciągle te same brzmienia. Producenci nagrywają tych samych ludzi w kółko. Ile razy można nagrywać Kombii!? Nawet producenci nie chcą, żeby zespoły lepiej brzmiały. A patrząc z drugiej strony, to polskie grupy stać na wyjazd do Londynu, gdzie nagranie płyty jest tańsze niż tutaj.

No właśnie. Wyczytałem gdzieś, że Pana decyzja o nagrywaniu albumu w Anglii była również podyktowana zbyt dużymi kosztami sesji nagraniowej w Polsce.

Tak. Podam przykład. Jest jeden polski producent, nie będę wymieniał nazwiska, który kosztuje trzy razy więcej niż Phill Brown! A Phill to facet, który pracował m.in. z Rolling Stones i Led Zeppelin. Poza tym w Anglii płaci się za sesję, która trwa od ośmiu do dziesięciu godzin. A w Polsce jest zupełnie inaczej. Tutaj samo podejście do pracy jest niesamowite - Polak sobie życzy stawkę za piosenkę. To jest bzdura, idiotyzm! To jest żałosne!

<!** reklama>

Z opisu płyty „Back in Town” wynika, że Pana album został nagrany w zaledwie dwanaście dni. To zdumiewająco szybko...

Po prostu poszło bardzo sprawnie. Ludzie chodzą do pracy i robią to, co trzeba, i tyle. I wtedy na zarejestrowanie płyty nie potrzeba trzech tygodni albo miesiąca. Phill Brown oszacował, że tyle dni jest niezbędnych na nagrania, tyle dni na dołożenie dodatkowych rzeczy, a tyle dni na miks. Tak się pracuje na Zachodzie. Każdy dzień jest maksymalnie wykorzystany. I nikt tam nie narzeka. Nie ma tam żadnych problemów. A w Polsce&

Ostatnio powiedział Pan, że „normalne ustawienie bębnów w polskim studiu trwa co najmniej jeden dzień. A tam godzinę, półtorej”...

No tak, bo w Anglii mają to doświadczenie, o którym mówiłem. Tam facet stawia mikrofony i cześć. I już bębny grają. Moją płytę z Anitą, „Goodbye”, z uwagi na to, że urodziło się nam dziecko, nagrywaliśmy w Polsce. Od dziewiątej rano ustawiano brzmienie perkusji i dopiero około siedemnastej mogliśmy wejść do studia, po czym zaczęły się problemy z basem&

W 2008 roku, wydając album „Goodbye”, zdecydowali się Państwo zawiesić nagrywanie kolejnych płyt pod szyldem Lipnicka/Porter. Ale niedawno w jednym z wywiadów przyznał Pan, że może jeszcze coś razem nagracie. Czy myślą Państwo o wznowieniu wspólnej działalności?

Uwielbiamy grać razem. Ale nie odcinamy kuponów, jak robi to wielu ludzi. Nie jesteśmy Lady Pank - nie robimy takiego gówna! Na razie jesteśmy w takim miejscu w życiu, że oboje chcemy nagrywać solowe płyty. W pracy nad nimi wspieramy się. Gdy robiłem płytę „Back in Town” i miałem piosenkę, pytałem Anitę: „Co ty myślisz o tym?”. Dlatego że potrzebny jest dystans, to, że ktoś ci powie: „To jest zajebiste”. Albo: „Oszalałeś! Daj spokój, odrzuć to”. A obecnie pracuję z Anitą nad jej solową płytą.

Jakiś czas temu Anita mówiła mi, że zamierza swój przyszły album nagrać w Nowym Jorku, aby uzyskać na płycie amerykańskie brzmienia. Czy tak rzeczywiście się stanie?

Ona marzy o tym, żeby pojechać do Ameryki i nagrywać płytę. Zobaczymy, może tak będzie. Jeśli mi kupi bilet, to jadę! Natomiast mogę powiedzieć, że na pewno będzie śpiewać po polsku, bo tutaj uchodzi wciąż za absurd śpiewanie po angielsku przez polskiego artystę. Pomimo że ona świetnie to robi. Jednak trzeba pogodzić się z realiami. W tej chwili dużo pracuje nad tekstami piosenek. I te, które już napisała, są genialne. Myślę, że ta jej nowa płyta może wywołać spore zaskoczenie. Zresztą parę moich utworów też tam będzie!

Wróćmy do Pana albumu „Back in Town”. Skąd pomysł, aby na okładce płyty zamieścić Pana wizerunek z czasów dzieciństwa?

Bratanica przysłała mi kiedyś to zdjęcie z dzieciństwa. Stwierdziliśmy z Anitą, że to fajny pomysł, aby dać właśnie takie zdjęcie na okładkę mojej płyty. Na nim jeszcze chociaż dobrze wyglądam! Miałem wtedy jakieś sześć lat. I gdy to zdjęcie trafiło na jedną stronę okładki, to naturalnie, że po jej drugiej stronie musiała znaleźć się, niestety, także moja obecna podobizna.

Do tej pory płytę „Back in Town” promowały dwa utwory: „Piece of Paradise” i „Lawrence”. Czy planowane są kolejne single z Pana najnowszej płyty?

Moja nowa płyta według stacji radiowych już jest martwa. Jeżeli rozgłośnie nie chcą grać moich piosenek, to nie będzie więcej singli. Trudno. Muszę z tym żyć.

Ale radiowa Trójka i rozgłośnie regionalne Polskiego Radia grały Pana nowe utwory.

Tak. Jednak dwie największe komercyjne stacje radiowe w Polsce odmówiły na dzień dobry: Aha, John Porter. O nie, nie. On nie mieści się w naszym, jak to się mówi, profilu.

Formacie stacji...

Właśnie. Oni mają coś takiego. Nawet dochodzi do takich absurdów, że idziesz do radia na wywiad i wcale nie puszczają twojej piosenki! Ale cóż. Taki kraj, taki zwyczaj.

Mija już 35 lat, odkąd mieszka Pan w tym kraju.

Wydaje mi się, że tego, co mnie przyciągało do Polski, już nie ma. W tym sensie, że były takie wspaniałe relacje między ludźmi. Powoli coś ginie. Jest nowy ustrój, są nowe czasy, jest VAT! I prawdę mówiąc, powoli mam dość tego kraju. Bardzo się już tu męczę.

Co właściwie najbardziej irytuje Pana w polskiej rzeczywistości?

Wszystko. Nawet jak idę do sklepu, to nie jestem traktowany jak klient, tylko jak ktoś, kto przeszkadza komuś w pracy! Ale mimo to Polaków ciągle kocham jako ludzi, jako naród. Natomiast te codzienne rzeczy bardzo mnie męczą. Może przez to, że się starzeję? Nie wiem.

A nie myślał Pan nigdy, żeby stąd wyjechać w rodzime strony i spróbować sił na brytyjskim rynku muzycznym?

Może to był wielki błąd? Anita uważa za pomyłkę, że ja tu siedziałem. Powoli zacząłem się z tym zgadzać. Ale mam już swój wiek i co teraz w Anglii mógłbym robić? Ale może być i tak, że nagle ktoś powie: „Fajnie, że jesteś”. To już taki zawód, że człowiek ciągle się łudzi.

Mówi Pan: „Wolę powiedzieć: Hej, robię coś ciekawego, posłuchajcie mojej płyty, zamiast krzyczeć: Hej, właściwie nic nie robię, ale pamiętajcie o mnie!”. Rozumiem, że to przytyk do realiów polskiego show-biznesu.

Show-biznes to jedno wielkie gówno. Jedni w tym pływają, drudzy nie. I jeżeli chcesz robić swoje, to musisz się przygotować na porażkę, bo nie wiadomo, czy ludzie zechcą kupić twoją płytę. Do tego dochodzą programy telewizyjne typu talent show, które są dla mnie koszmarem. Nawet jeśli ktoś ma talent, to i co z tego? To nagle jest wielką gwiazdą? Według mnie trzeba przejść swoją drogę, szlifować warsztat i na to sobie zasłużyć.

Teczka osobowa

Walijczyk w Polsce

  • John Porter urodził się w 1950 r. Walijczyk, od 1976 r. mieszka w Polsce. Wokalista, gitarzysta, kompozytor i autor tekstów.
  • Wydał kilkanaście płyt, solowych i z własnym zespołem Porter Band, w tym album „Helicopters”, uznany za jedną z najważniejszych płyt polskiego rocka. Największą popularność przyniosła mu współpraca z Anitą Lipnicką, z którą jest związany prywatnie i ma pięcioletnią córkę. Razem nagrali trzy płyty.
  • Otrzymał medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!