Ci ambitni podejmują studia na znanych uczelniach, ci dynamiczni otwierają własne firmy. I największa grupa - przeciętniacy, których wygoniła z Polski wizja godziwego zarobku. Oni, niestety, raczej nie cieszą się w Holandii najlepszą opinią. Czy słusznie?
<!** Image 2 align=none alt="Image 178199" sub="Rower i tradycyjny stój kobiet pochodzących z krajów arabskich? Holandia przez lata uchodziła w Europie za wzór multikulturowego społeczeństwa. / fot. Ryszard Warta">W pociągu, który wiezie ludzi do pracy w Hadze czy Amsterdamie, tłok. Pełen przekrój społeczny, od garniturowców po robotników. Prawie wszyscy po wejściu do wagonu wyciągają bezpłatne „Metro”. Z pierwszej strony krzyczą wielkie litery: „Branża handlowa skarży się na gwałtownie rosnącą liczbę kradzieży w sklepach”. Zdaniem holenderskiego stowarzyszenia handlu detalicznego, wszystkiemu winni są migranci z Europy Środkowej, ale w tekście, i to kilkakrotnie, wymienia się tylko Polaków i Rumunów. Tekst, choć czołówkowy, nie jest długi i już po paru chwilach cały pociąg wie, że Polacy to złodzieje.
<!** reklama>Wszyscy z Polski?
W Polsce tekst tak jednoznacznie piętnujący jakąś nację by nie przeszedł. Poważna gazeta nie odważyłaby się na tak kliniczny przykład ksenofobii.
To takie mniej oficjalne oblicze Holandii, kraju słynącego przecież z tolerancji, w którym dziś pracują dziesiątki tysięcy Polaków. To mniej oficjalne oblicze przebija się już zresztą na salony. Nawet premier Tusk wysłuchać musiał w europarlamencie oracji holenderskiego eurodeputowanego Barry’ego Madlenera o tym, jak to jego rodacy mają dość bezrobotnych z Polski i żebraków z Rumunii. Naprawdę nasz image w Holandii jest taki fatalny? Na ile sami się do niego przyczyniamy, a na ile jest to wynik zamykania się zachodnich społeczeństw przed zalewem „ubogich krewnych” ze wschodu i południa?
- Pamiętajcie, że dla Holendra każdy, kto mówi językiem słowiańskim, to Polak. Jeżeli coś się wydarzy, nikt nie myśli o Ukraińcach, Słowakach itd. - podkreśla Nico van Ooik, policyjny ekspert od spraw polskich w komendzie w Leiderdorp, w rejonie Hollands-Midden, gdzie mieszkają i pracują tysiące Polaków.
O co najczęściej oskarżają nas Holendrzy? O prowadzenie samochodów po pijanemu i bijatyki. Tak naprawdę polscy kierowcy prowadzący pod wpływem alkoholu zatrzymywani są właściwie tak samo często jak Holendrzy, problem w tym, że tego alkoholu w polskiej krwi jest z reguły znacznie więcej niż w holenderskiej. No, a bijatyki... Polacy w Kraju Tulipanów to najczęściej ludzie izolowani w swoich społecznościach, pozbawieni rodzin, ciężko pracujący przez cały tydzień i odreagowujący to imprezami w weekendy. Szarpaniny na ulicach rzeczywiście się zdarzają.
<!** Image 3 align=none alt="Image 178199" sub="Populistyczna i antyemigrancka partia Geerta Wildersa dawno już przestała być politycznym marginesem, ale wciąż budzi wśród części Holendrów skrajną niechęć. Na zdjęciu demonstracja przeciwników Wildersa. / fot. ryszard warta">Największy problem jest oczywiście wtedy, kiedy wielu Polaków ląduje w mniejszych miejscowościach. W niektórych nagle zaczęli stanowić 10 proc. ludności. Gdy w niewielkim, trzytysięcznym Ens w północnej Holandii, dwóch miejscowych braci biznesmenów postanowiło zainwestować w hotel dla 300 zagranicznych robotników, od razu pojawiły się obawy przed „uciążliwościami i rosnącym zagrożeniem w ruchu drogowym”, a miejscowi politycy zaczęli nabijać sobie punkty obietnicami zablokowania budowy „Polenhotelu”.
- Holandia to mały kraj. Zwykle więc jest tak, że na jeden dom przypada jedno miejsce parkingowe. Jeśli w domu mieszka sześciu Polaków, którzy mają pięć samochodów, to zajmują miejsca sąsiadom - dodaje Nico van Ooik. - Holendrzy tego nie rozumieją. Czasami zresztą normalne społeczne wydarzenia urastają do rangi problemu. Kiedy Holender ma stłuczkę z Holendrem, wszystko załatwia się błyskawicznie. Kiedy ma stłuczkę z Polakiem, który mówi tylko polsku, robi się kłopot. Holender natychmiast wzywa policję, bo nie wie na przykład, czy samochód Polaka jest ubezpieczony.
Inna sprawa to kradzieże
- Mimo że mieszkam tu od wielu lat - mówi nam Polka spotkana nieopodal Rotterdamu. - Holendrzy rozpoznają, że nie jestem stąd. Często w sklepie mam „eskortę”. Patrzą mi na ręce, a to nic przyjemnego.
W rejonie, za który odpowiada Nico van Ooik, są dwie policjantki, mówiące po polsku. Policja razem z kilkoma gminami zorganizowała też polskie punkty informacyjne. W pewnym okresie pracowali tu nawet policjanci z Polski, kontrolujący razem z Holendrami miejsca, w których pracują i mieszkają nasi rodacy.
Oczywiście, na polsko-holenderskim styku iskrzy nie tylko z polskiego powodu. Nico van Ooik rysuje kwadrat i dzieli go na dziewięć części. Każda część pokazuje styk jednej z trzech grup Polaków z jedną z trzech grup Holendrów.
- Pierwsza grupa to młodzi Polacy, którzy znają przynajmniej angielski, jeżdżą samochodami, wiedzą, czego chcą, są inteligentni i dynamiczni. Oni nie stają się ofiarami - podkreśla policjant. - Największa grupa pracuje w różnych warunkach, ale generalnie jest z tego zadowolona. Ale jest trzecia grupa Polaków, którzy są - delikatnie mówiąc - nieco naiwni.
To oni padają ofiarami nieuczciwych pracodawców i kryminalistów. Choć nie przybiera to takiej skali, jak słynne „obozy koncentracyjne” dla niewolników z Polski we Włoszech.
Holenderscy pracodawcy też są różni. Niektórzy są wręcz uzależnieni od specjalistów z Polski.
- Mój znajomy ma firmę, w której rozładowuje się towary gigantycznymi dźwigami. Jeśli taki dźwig się zatrzyma, trzeba go błyskawicznie naprawiać, bo statek odpływa - dodaje Nico van Ooik. - Mój znajomy jest zachwycony swoimi polskimi pracownikami. Oni chyba też, bo zarabiają znakomicie. Ale gdyby odeszli, kolega miałby wielki problem.
Bardzo duża liczba Polaków, szczególnie tych zatrudnianych przez agencje pracy, jest dla przeciętnego Holendra prawie niewidoczna. Ani nie ma z nimi kłopotów, ani oni nie mają ich ze swoimi pracodawcami. No i są ci pracodawcy, którzy na tych „naiwnych” robią fortuny
- Walczymy z tym, ale przyznam, że Polacy nie lubią się skarżyć - słyszymy w Komendzie Polcji w Leiderdorp. - Tacy skrzywdzeni ludzie często po prostu wracają do Polski.
Ambasada odpowiada
Nieuczciwe praktyki pracodawców i biur pośrednictwa pracy stały się zresztą tematem politycznym. Gdy w kwietniu tego roku holenderski minister spraw socjalnych Henk Kamp skierował do parlamentu list z zapowiedziami drastycznego zaostrzenia kursu wobec migrantów zarobkowych, zakładającego m.in. deportację do kraju ojczystego, z oburzeniem zareagowali nie tylko holenderscy Polacy.
Polska ambasada odpowiedziała oficjalnym komunikatem, który wskazywał nie tylko na niezgodności propozycji ministra z prawem europejskim, ale też na to, że części jego pomysłów po prostu nie da się zrealizować. Jak na przykład obowiązkowi meldunkowemu sprostać mają Polacy, których holenderski pracodawca lokuje na campingu, który nie ma stałego adresu?
Polscy dyplomaci wskazali też na źródła problemów, które leżą po holenderskiej stronie. Bo jeśli minister Kamp chciałby odsyłać nad Wisłę nawet pracujących Polaków z powodu ich zbyt niskiego dochodu, to może odpowiednie władze powinny sprawdzić, czy ich pracodawca nie łamie przepisów dotyczących minimalnej płacy? A te są w Królestwie Holandii dość wysokie: brutto to dziś 1424,40 euro miesięcznie, 8,22 euro za godzinę przy 40-godzinnym tygodniu pracy i wiadomo, że jest wielu Polaków, mogących jedynie marzyć o takich pieniądzach.
Sposób na lepszy start
Metod obchodzenia tych przepisów jest wiele. Zdarza się na przykład tak, że jeśli nawet stawki mieszczą się w dopuszczalnych granicach, to pracodawca albo kombinujące biura pośrednictwa odbijają to sobie zdzierając z imigrantów kosmiczne czynsze za kwatery.
Pod dyskontem przy ulicy Lange Mare w samym centrum Lejdy dwóch podpitych dwudziestoparolatków w brudnych, uwalanych farbą zielonych drelichach taszczy siaty pełne puszek najtańszego piwa. Rodowici Holendrzy nie rozumieją, o co tak głośno się kłócą i dlaczego co drugie słowo to k...a. Zapamiętają jednak obrazek dwóch, ordynarnie zachowujących się prostaków z Polski.
Marta i Jarek mieszkają dalej, już poza starówką, w blokach z lat 70. Wielkie okna, pomarańczowe markizy, czyste klatki schodowe. Pod blokiem stoi ich opel. W Holandii trzeci rok, w Lejdzie od kilku tygodni, oboje pracują w szwalni. Jeszcze rok, dwa i będą wracać. Holandia to tylko sposób na lepszy start w Polsce.
- Bardzo sympatyczni, szybko się z nimi poznałem. Naprawdę, mili ludzie - mówi ich holenderski sąsiad.
Kasia przyjechała z Polski na studia. Świetnie się czuje w Amsterdamie. Znakomity poziom, dobre warunki, ciekawe towarzystwo.
Trzy różne modele, każdy na swój sposób typowy. Szkoda tylko, że stereotypowy Polak w Kraju Tulipanów wciąż ma przaśne oblicze. Takie jak ci dwaj spod sklepu.