
Tomasz Czachorowski
Podobnie jest z Euro 2016. Przecież jeszcze niedawno szykowaliśmy się do francuskiego turnieju, zbieraliśmy siły, planowaliśmy sobie urlopy (kto planował, ten planował), śledziliśmy przygotowania biało-czerwonych do wyjazdu do Francji - zgrupowania w Juracie i w Arłamowie, odliczaliśmy tygodnie, dni, a potem już godziny.
No i wreszcie pierwszy gwizdek, 10 czerwca o 21.00, na Stade de France w Paryżu (Francja - Rumunia). Ale dla nas Euro 2016 rozpoczęło się tak naprawdę dwa dni później, w niedzielę o 18.00, w Nicei, meczem z Irlandią Płn.
I tak jak zawsze, no, przynajmniej w ostatnich trzech dekadach, mogliśmy zaklinać rzeczywistość i zastanawiać się, czy biało-czerwoni zagrają znowu tylko trzy spotkania: mecz otwarcia, drugi o wszystko i trzeci o honor.
Mogliśmy, ale nie tym razem. Nie po takich eliminacjach, nie z takim trenerem jakim jest Adam Nawałka i nie z takimi piłkarzami, których selekcjoner „urobił” sobie przez dwa i pół roku pracy z reprezentacją.
Wydaje się, że zaledwie wczoraj czekaliśmy na mecz z Irlandią Płn., a przecież za nami dwa i pół tygodnia grania na Euro. I ani się obejrzymy, a będzie finał (10 lipca).
Polacy mają już za sobą cztery mecze, szykują się do piątego i - mam nadzieję - nie ostatniego! Wyszliśmy „pod kontrolą” z grupy i nieoczekiwanie wpadliśmy na autostradę, do której nie dotarło wiele bardziej uznanych zespołów.
Na Euro nie ma już Hiszpanów i Anglików, grają za to dalej Walijczycy, Islandczycy i oczywiście Polacy. Piękna sprawa!
1:0 z Irlandią Płn., 0:0 z Niemcami, 1:0 z Ukrainą i ostatnio 1:1 z Szwajcarią i 5:4 w karnych. Każdy mecz biało-czerwonych był inny i inny będzie zapewne też mecz w czwartek z Portugalią. Bo i stawka inna - półfinał.
Ale jestem jakoś dziwnie spokojny - nawet o Lewandowskiego i Milika. Bo jest zespół. I są Fabiański, i Błaszczykowski.