Kiedyś zdarzyło mi się stać jak kołek na przystanku pewnej firmy przewozowej. Towarzyszyły mi rodzina i bagaże, tylko autobus zapomniał po nas przyjechać, bo prawdopodobnie ktoś uznał, że nie opłaca mu się obsłużyć tego dnia peryferyjnego przystanku.
Jedyny autobus dalekobieżny, odjeżdżający nieoczekiwanie tylko z centrum miasta, goniłam przepłaconą taksówką. I nie darowałam przewoźnikowi, próbując odzyskać pieniądze i uzyskać informację, jak poważny usługodawca może tak zlekceważyć klientów. Surrealistyczne tłumaczenia obraziłyby inteligencję przedszkolaka, z usług tej nonszalanckiej firmy już zatem nigdy nie skorzystałam. Na szczęście również dlatego, że rzadko podróżuję w ten sposób.
<!** reklama>
Znacznie mniejszy fart mają jednak ci pasażerowie, którzy na co dzień jeżdżą (głównie do pracy) między Bydgoszczą a Toruniem. Nie dlatego, że lubią podróżować, a po prostu muszą, bo takie dziś są realia. Jak „fajnie” jest stać na przystanku po wielogodzinnych zajęciach i czekać na transport do domu, zwłaszcza jesienią i zimą, wyobrazić sobie łatwo. Tymczasem przewoźnicy i z miasta B., i z miasta T. nagle wystawili podróżnych do wiatru, porzucając klientów na przystankach, jeśli nie mają jedynie słusznego biletu...
Ci, którzy powinni ze sobą współdziałać w trosce o zadowolonego klienta, dla wspólnego na końcu zysku, zaczęli na siebie tupać nóżką, boczyć się i udowadniać, że każdy osobno ma dobre intencje, to tylko ci drudzy... Gorzej niż w przedszkolnej piaskownicy. Pozostaje mieć nadzieję, że albo zaczną się zachowywać jak dorośli, albo... klienci wywiozą ich w pole.