Zwłoki mężczyzny leżały na tapczanie. Na łóżku i wokół niego straż trzymało sześć rottweilerów. Kilka szczeniaków, które dwa dni wcześniej przyszły na świat, wtulało się w stygnące ciało właściciela.<!** Image 2 align=none alt="Image 157036" sub="Tadeusz Domżalski dobrze znał zmarłego i jego psy. Był jednym z tych, którzy podziwiali niezwykłą pasję zmarłego i od czasu do czasu pomagali mu. Fot. Piotr Schutta">
Taki widok zastali w poniedziałek wieczorem policjanci i lekarz pogotowia, których wezwano na Kujawską 61 w Bydgoszczy do małego mieszkania na parterze. Zadzwonili sąsiedzi, zaniepokojeni tym, że ponad 60-letni Kazimierz K. nie pojawia się od dwóch dni na spacerach ze swoimi psami. Ostatni raz widzieli go w sobotę. Wiedzieli, że choruje na serce i na cukrzycę.
- Kiedyś pogotowie zabrało go z ulicy, bo zasłabł na spacerze. Na własne żądanie wypisał się ze szpitala. Oszczędzał na wszystkim, poza psami - wspominają ludzie, którzy dobrze znali zmarłego. Mówią o nim: dla ludzi grzeczny i uczynny, swoim rottweilerom bezgranicznie oddany.
Jak się okazuje, Kazimierz K. był znanym w Bydgoszczy hodowcą tej rasy, prowadzącym legalną, zarejestrowaną w związku kynologicznym działalność. Mimo że mieszkał w pokoju z kuchnią (razem 18 metrów kwadratowych), dzielił przestrzeń z gromadą rottweilerów.
- Zaczynał od dwóch suk. Mówiliśmy mu, że ma za mało miejsca. Ale psy nie miały tam źle. On je kochał i dbał o nie. Dobrze je odżywiał, jeździł na szkolenia - mówi Wanda Kotik z bydgoskiego Związku Kynologicznego.
Pana Kazimierza znano nie tylko w środowisku hodowców. Znała go cała okolica, jako „tego faceta, który chodzi z kilkoma rottweilerami na smyczy i bez kagańca”. <!** reklama>
- Ostatnio z jego zdrowiem było gorzej. Nie miał siły wyprowadzać wszystkich psów naraz - opowiadają sąsiedzi.
Jeden z sąsiadów opiekował się hodowlą pana Kazimierza, gdy ten gorzej się poczuł, gdzieś wyjeżdżał lub musiał położyć się w szpitalu. Mężczyzna zapewnia, że psy nie były agresywne.
To samo powtarza treser Tadeusz Karnicki, po którego zadzwonił jeden z uczestników akcji ratowniczej w feralny poniedziałek. Wezwano go, ponieważ znał psy Kazimierza K. Niektóre z nich układał.
- To świetnie utrzymane psy wystawowe. Na pewno nie są zdziczałe ani agresywne i nie były szkolone do walk - podkreśla treser i dodaje, że nic dziwnego, iż w poniedziałek były zdezorientowane. - Nie mogły sobie tego wszystkiego poukładać. Ich pan się nie ruszał, a pod oknami zgromadził się tłum gapiów.
Ludzie obserwujący trzygodzinną akcję na Kujawskiej 61 nie mogli zrozumieć, dlaczego policja ogrodziła teren dopiero po blisko dwóch godzinach. Dopiero wtedy odsunięto wścibski tłum, który drażnił zwierzęta. W pewnym momencie, gdy jeden z gapiów zaczął je głaskać przez kratę w oknie, zazdrosne rzuciły się na siebie. Jedna z suk została mocno pogryziona. Strażnicy miejscy, co prawda przywieźli specjalny chwytak do odławiania zwierząt, ale stali bezradnie, bo... nie mieli odpowiedniego przeszkolenia!
Ostatecznie sytuację opanował dwuosobowy Animal Patrol. Cztery psy otrzymały środki uspokajające za pomocą specjalnej broni. Dwa dały się wyprowadzić bez tego. Sfora trafiła do bydgoskiego schroniska, a stamtąd do tymczasowej adopcji, do prywatnej hodowli w Kwidzyniu, z którą pan Kazimierz utrzymywał kontakty. Podobno taka była jego ostatnia wola. Z rodziną nie utrzymywał kontaktów.