Nikt nie lubi być kontrolowany, a potem rozliczany z błędów. Część dyrektorów placówek, którym inspektorzy z Urzędu Miasta zajrzeli do papierów, księgowości i magazynów stołówek, z oburzeniem przyjmie pewnie to, że o ich błędach piszemy. No bo nie ma co ukrywać - te uchybienia nie są wielkie. Ot, nauczyciele dostawali co miesiąc o sto złotych więcej, a potem musieli je oddawać. Albo nie upomniano się o 22 tysiące złotych zaległych odsetek. Albo te bezpańskie laptopy czy 4 tysiące złotych od Rady Rodziców, które na zakup mebli nie poszły przez kasę szkoły, ale od razu na konto jakiejś firmy. Drobiazg goni drobiazg...
<!** reklama>
Nikt z władz miasta czy radnych interesujących się tą naszą zubożałą oświatą przecież nie przyzna, że były to celowe pomyłki. Bo aż tak grubych dowodów, żeby zainteresować nimi prokuraturę, nie ma.
Cóż więc złożyło się na to pasmo drobnych wpadek? Nieznajomość prawa i przepisów. Tak jak w przypadku wydania 3,5 tysiąca z funduszu socjalnego na... żarcie.
Jestem przerażony. Bo wynika z tego, że efektem braku znajomości obowiązujących w naszym kraju rozporządzeń i ustaw jest bezmyślne branie szkolnych pieniędzy z małej kupki i usypywanie z nich kupki jeszcze mniejszej. Mniejszej, bo coś tam „przy okazji” ginie.
Kiedyś w szkołach uczono przysłów. M.in. takiego: grosz do grosza, a będzie kokosza”. Nauka poszła w las.