Pamiętam czasy starych mistrzów, międzypaństwowe mecze lekkoatletów, w czasie których zapełniały się nasze największe stadiony - i próżno było szukać wybuchających rac czy transparentów z napisem „Litewski chamie, klęknij przed polskim panem”. Nie zapomniałem nazwisk i wyników czempionów z tamtych lat, bo, jak wynikało z moich chłopięcych obserwacji, posługiwanie się znajomością rekordów w biegach, skokach czy rzutach było nieodzownym elementem dobrego tonu i jedną z niewielu możliwości podyskutowania z dorosłymi jak równy z równym. Uchodzić w tych odległych czasach za fachowca od „lekkiej” nie było łatwo, ale wykucie na pamięć kilkuset nazwisk lekkoatletów i osiąganych przez nich wyników (bez pomocy internetu, a jedynie w wyniku śledzenia sportowych gazet) pozwalało być wysłuchanym przez starszych, niekiedy z tytułami profesorskimi. Nie mogłem im zaimponować posługiwaniem się logarytmem, suwakiem też logarytmicznym lub analizą języka Joyce’a, ale szczegółami rywalizacji Teresy Sukniewicz z Karin Balzer czy braci Wodzyńskich z Guy’em Drutem już tak. Dorośli znudzili mnie szybko, lekkoatletyka, nie... Nie zmierzam wcale do tego, iż lekkoatletyka była sportem dla elit, bo do teraz mam świeżo w pamięci to, jak mój ojciec matematyk z wujem Leonem (cenionym fachowcem w zakładach Cegielskiego) poświęcali całe godziny symulacjom występów Polaków i ich rywali w pucharze Europy. Nawet gdy stałem się zagorzałym kibicem Kolejorza i regularnie meldowałem się na dębieckim stadionie, a mój kolega (protoplasta współczesnych najbardziej hardcorowych kiboli ) wytatuował sobie na czole za pomocą finki, tuszu i siarki napis „KKS Lech”, nie porzuciłem „lekkiej”. Po mistrzostwach Europy w Berlinie jeszcze mi z tym lepiej.
(...) tak żenującego widowiska nie widziałem od czasu wystąpień ministra Ziobry z Jakim na prawicowych konwencjach
Dość dziwnym trafem, pochłonięty analizą szans naszych lekkoatletów, obejrzałem z należytym obrzydzeniem, jak zwykle, pucharowe zmagania Legii z klubem, uwaga!, z Luksemburga i muszę przyznać, że tak żenującego widowiska nie widziałem od czasu wystąpień ministra Ziobry z Jakim na prawicowych konwencjach. Gdy pomyślę, że nasi medaliści z Berlina mogą tylko marzyć o zarobkach najgorzej zarabiających piłkarzy ligowych, to rzeczywistość wydaje mi się bardziej okrutna niż, co tu dużo mówić, spodziewane nadejście PiS-owskiej inkwizycji.