- Przez kilka lat szukałem swojej szansy na zwycięstwo na różnych wyścigach. Za trzecią próbą pod Mount Ventoux spełniłem marzenie - mówi Sylwester Szmyd.
<!** Image 2 align=right alt="Image 123715" sub="Po pierwszej części sezonu Sylwester Szmyd odpoczywa obecnie przez kilka dni, oczywiście na rowerze, w Bydgoszczy Fot. Miłosz Sałaciński">11 czerwca 2009 roku bydgoszczanin ścigający się we włoskiej grupie zawodowej Liquigas odniósł życiowy sukces. Wygrał piąty etap Dauphine Libere finiszując na szczycie słynnego w Alpach francuskich Mount Ventoux. Polak przeszedł do historii. Przed nim finiszowali tu podczas etapów Tour de France m.in. Eddy Merckx, Richard Virenque czy Marco Pantani.
Każdy chce wygrać
Szmyd ściga się w zawodowym peletonie od ośmiu lat. Dopiero dwa tygodnie temu odniósł życiowy sukces. Dlaczego aż tak długo musiał czekać na pierwsze zwycięstwo?
- Po pierwsze, w peletonie ściga się dwustu kolarzy i każdy chce wygrać - wyjaśnia Sylwester. - Po drugie, jestem pomocnikiem lidera i nie na każdym wyścigu dostaję od niego wolną rękę. Specjalizuję się w długich wspinaczkach górskich. Takich okazji mam w ciągu roku najwyżej kilka. Na Mount Ventoux próbowałem wygrać już dwa razy - w 2006 roku byłem 12 lub 13, a w 2007 - 2. Plan ucieczki miałem rozpracowany co do kilometra. Wiedziałem, że muszę odskoczyć od grupy 15 kilometrów do mety w lesie, bo tam mogę wypracować sobie przewagę. Chwilę później doskoczył do mnie Hiszpan Alejandro Valverde. Razem współpracując dojechaliśmy do kreski.
Radość po zwycięstwie towarzyszą dodatkowe obowiązki.
<!** reklama>- Po wygranej do hotelu wróciłem trzy godziny później niż koledzy - opowiada Sylwester. - W tym czasie miałem dwie konferencje prasowe i obowiązkową kontrolę antydopingową. Kiedy wieczorem zobaczyłem swój telefon, miałem 70 rozmów nieodebranych i 96 SMS, a łącznie w ciągu doby ponad 150. To bardzo miłe, że mam tak wielu kibiców. Grupa mój sukces uczciła szampanem, a zasnąłem długo po północy.
Wydawałoby się, że zwycięstwo etapowe powinno dawać zawodnikowi „kokosy”. Niestety, jeśli przeanalizuje się nasze informacje w ramce obok, Szmydowi pozostanie niewiele z 4000 euro za zwycięstwo.
O reprezentacji może pomarzyć
Po kolejnym sukcesie nasuwa się pytanie: dlaczego najlepszy polski kolarz nie jest powoływany od igrzysk w Atenach w 2004 roku do reprezentacji na najważniejsze imprezy w sezonie?
- Nie decyduje chyba poziom sportowy - mówi Szmyd. - Jako argument, aby mnie skreślić z listy kandydatów, podaje się brak udziału w szosowych mistrzostwach Polski. - Zastanawiam się, jaki jest sens w nich startować, skoro w ubiegłym roku ani mistrz Polski na czas, ani ze startu wspólnego na igrzyska do Pekinu nie pojechał.
Warto wiedzieć
Wygrane nagrody „wrzucają” do jednego worka
Sylwester Szmyd za pierwsze zwycięstwo w karierze otrzyma od organizatorów na konto 4000 euro (18.000 zł). W kolarstwie zawodnicy zarobione pieniądze (zgodnie z zasadą na wynik pracuje grupa) „wrzucają” do jednego worka. Od wygranej kwoty Sylwester musi zapłacić podatek, 15 procent odda obsłudze technicznej - lekarzowi, masażyście, dyrektorowi sportowemu, a resztę podzieli na siedmiu startujących z nim kolegów z drużyny.