Byłem tam dziesięć miesięcy przed finałem Euro 2012. Chciałem zawczasu poznać ukraińskie realia, by na finał jechać komfortowo, bez błądzenia, unikając niespodzianek. Dziś wiem, że... nic nie wiem i czeka mnie kolejna podróż w ciemno.
<!** Image 2 align=none alt="Image 177851" sub="Jadąc przez Wołyń do Kijowa kierowca musi być przygotowany na rozliczne niespodzianki. Taka czekała na mnie pod Sarnami, gdzie cierpliwie trzeba było czekać, aż stado krów wracających z pastwiska przemaszeruje w poprzek „europejskiej” szosy.">Wylosowałem bilet na finał Euro! W Kijowie! Trochę jestem zawiedziony, bo liczyłem, że los pomoże mi w obejrzeniu innych meczów, z udziałem polskiej drużyny na polskich stadionach. Bo w to, że biało-czerwoni wystąpią w finale, nie wierzę ani trochę. Niech tam! Przynajmniej będę świadkiem wielkiego widowiska, pięknej ceremonii dekoracji i zamknięcia turnieju, meczu Niemców z Hiszpanią albo którejś z tych drużyn, np. z Holandią. Choć raz w życiu...
<!** reklama>Po pierwszej euforii przychodzi czas refleksji. Odległość do stolicy Ukrainy jest trochę przerażająca. Nigdy tam nie byłem, nie znam miejscowych realiów. Wyprawa na finał może okazać się sporym wyzwaniem, tak organizacyjnym, jak i finansowym. Zwłaszcza że powszechne opinie o ukraińskiej codzienności brzmią dość niepokojąco.
<!** Image 3 align=none alt="Image 177851" sub="Kijowski stadion, dawniej zwany Republikańskim, potem przemianowany na Olimpijski z racji rozgrywania na nim części spotkań w ramach igrzysk w Moskwie w 1980 roku, dziś robi przygnębiające wrażenie. Rozgardiasz, bałagan i wielki plac budowy. Jeszcze niedawno zapewniano, że stadion gotowy będzie we wrześniu tego roku, ostatnio mówi się o październiku, ale w ukraińskich realiach oznacza to, że ostateczne otwarcie nastąpi dopiero wczesną wiosną.">1000 kilometrów na Euro
Aby się uspokoić, a także samodzielnie rozeznać, niemal z dnia na dzień podejmuję decyzję: jadę samochodem w weekend do Kijowa. Do finału Euro 2012 zostało już tylko 10 miesięcy. Sprawdzę, ile czasu zajmie mi przejazd, jak wygląda sieć hotelowa, jak najlepiej poruszać się po Kijowie. Przy okazji obejrzę sobie stadion i zabytki miasta, zdobywanego ongiś przez Bolesławów - Chrobrego i Śmiałego oraz... Józefa Piłsudskiego. Przejadę też przez Wołyń, miejsce dotknięte wyjątkowo okrutnym ludobójstwem Polaków, dokonanym 68 lat temu przez Ukraińców.
<!** Image 4 align=none alt="Image 177851" sub="Na kijowskiej ulicy - wzorem pomarańczowej rewolucji sprzed 7 lat - nadal toczy się życie polityczne. Właśnie trwa demonstracja w obronie Julii Tymoszenko.">Z Bydgoszczy do Kijowa jest, jak wynika z mapy, najkrótszą drogą około 1000 kilometrów, czyli jakieś 16-17 godzin jazdy z postojami. Do tego różnica czasu (w tamtą stronę stracę godzinę), wizyta (oby jedna) w kantorze, bo w Bydgoszczy ukraińskiej waluty kupić nie sposób i nieprzewidywalnej długości kolejka na granicy. Na miejsce chciałbym dotrzeć o godz. 20. Kalkulacja prosta - wyjazd musi nastąpić o północy.
Którą drogę wybrać? Z map wynika, że lepsza jest ta trochę dłuższa, przez Równe, Łuck i Żytomierz. Korci mnie jednak także trasa krótsza, przez Sarny, także oznaczona jako pierwszorzędna. Wzorem Salomona decyduję, że pojadę jedną z nich do Kijowa, wrócę zaś drugą. Dzięki temu w czerwcu 2012 r. będę już na pewniaka wiedział, którą wybrać.
<!** Image 5 align=right alt="Image 177851" sub="W jaki sposób tą wąską uliczką mają się dostać na stadion kibice ze stacji metra?">Granica: problem jak zwykle
Pospiesznie szukam w Internecie taniego hotelu w stolicy Ukrainy, w końcu wygody mi niepotrzebne, zamierzam tam być tylko jedną noc. Byle był od strony wjazdu z Polski, abym nie musiał przejeżdżać całego miasta, i w miarę blisko centrum. Wybieram w końcu „Wierchowinę” przy Pietropawłowskiej, na zachodnich obrzeżach prawie 3-milionowej metropolii. Dzwonię. Miejsce jest. Nocleg ma kosztować 180 hrywien, niecałe 70 złotych. Świetna cena! Rezerwuję pokój dodatkowo przez Internet, dostaję odpowiedź z potwierdzeniem ceny. Urra! Pierwszy bój wygrany.
Równo o północy z piątku na sobotę ruszam z Bydgoszczy. Jazda przez Polskę w nocy okazuje się wręcz komfortowa. Bardzo bladym świtem przemykam przez pustą jeszcze o tej porze Warszawę, dzień wita mnie na dobre w Lublinie. O 8.30 rano jestem w Chełmie. Czas na porządne śniadanie i poszukanie kantoru. Do granicy wszak niedaleko.
O ile z pierwszym nie ma problemu, z drugim klapa. W pierwszym kantorze w centrum miasta pani z okienka ma tylko 100 hrywien. W drugim - nie ma ich w ogóle. Trzeci jest zamknięty. Z dalszych poszukiwań rezygnuję. Hrywny kupię na granicy, tam powinny być najtańsze. Ostatni kurs, sprawdzony w Internecie, powinien wynosić około 37 groszy za jedną hrywnę.
<!** Image 6 align=none alt="Image 177851" sub="Niezbyt budujący widok wokół stacji metra od niedawna „Olimpijskiej”">Tuż przed przejściem w Dorohusku cała sieć restauracji i budek, a w każdej - kantor. W pierwszym hrywna jest po 39 groszy. Drogo. Wędruję przez kolejne. 40, 40,5, a nawet 41. Zrezygnowany wracam do pierwszego. Ale pani z okienka właśnie zmazuje z tabliczki dotychczasową cenę i wpisuje nową - 40.
Zastanawiam się. Zagaduję przechodzącego Ukraińca.
- Po naszej stronie też jest pełno kantorów - mówi. - Tam lepszy kurs. Wszyscy Polacy tam kupują.
<!** Image 7 align=none alt="Image 177851" sub="Na ukraińskich drogach trwa nieustający remont. Czy zdążą na Euro?">Skoro „wszyscy”, to i ja to zrobię. Ale na razie czeka mnie kolejka na granicy po stronie ukraińskiej. Przerażająco długa - dla osobówek są dwa pasy, na każdym po kilkanaście pojazdów. Czekanie na swoją kolejkę, zdobycie stempli na „tałoncziku” i otrzymanie zezwolenia na wjazd zajmuje prawie dwie godziny. O jedną do przodu przesuwam też zegarek. Robi się od razu 13.30. Mniej więcej planowo. Nie wyobrażam sobie jednak, by tak miało być i podczas Euro 2012. Jeśli nie pojawią się specjalne ułatwienia, granica się zapcha.
Ruchome kantory
Tuż za przejściem zwalniam w poszukiwaniu kantoru. Od razu rusza w moją stronę tłum ludzi w strojach niebudzących specjalnego zaufania. Odruchowo przyspieszam. Kolejny budynek, znów zrywają się ludzie siedzący na ławeczce. Czyżby autostopowicze?
<!** Image 8 align=none alt="Image 177857" sub="Milicję na Ukrainie widać wszędzie. Należy spodziewać się częstych kontroli.">Pierwszego, który się zbliża, pytam o „obmien waliut”. Ukrainiec bez słowa wyciąga z konduktorki gruby plik hrywien. Pozostali, którzy podeszli, robią to samo. Eureka! To nie są autostopowicze, lecz „ruchome kantory”!
Wszyscy proponują ten sam kurs - 35,5 grosza za hrywnę. Czuję się niczym panisko. Dręczy mnie jednak myśl, że mogę dać się oszukać. Na wszelki wypadek wymieniam moje złotówki kolejno aż u trzech handlarzy. Wszyscy są zadowoleni. Ja też. Ruszam ostro do przodu. Kierunek - Kowel.
Wołyńskie krajobrazy trochę mnie rozczarowują swoją monotonnością. Kiedy dostrzegam przy drodze ruiny kościoła z czerwonej cegły, wraca świadomość, że to tu dwa pokolenia temu wstecz mordowano Polaków ze szczególnym okrucieństwem, że wielu ojców i dziadków mieszkańców mijanych wsi - było banderowcami. Nieco poprawia mi humor wizyta przed Kowlem na stacji benzynowej. Za litr benzyny 95 płacę nieco ponad 3,50 zł. To jednak miły kraj.
Droga wyraźnie różni się od tej po polskiej stronie. Niby szeroka, ale koleiny i dziury na niektórych odcinkach wyraźnie zwalniają jazdę. I co kilka kilometrów widać ekipę remontową: jednego, góra dwóch robotników zalepiających po jednej dziurze albo naprawiających rozkruszone pobocze. Jaki to ma sens? Most na Stochodzie przejezdny jest tylko w jedną stronę. Czekam 10 minut. Za chwilę kolejne „wahadła”. 62 km do Kowla jadę niemal dwie godziny. Potem jest niewiele lepiej. Przed Sarnami kolejny postój: stado krów właśnie wędruje w poprzek drogi.
Jazda po ukraińsku to osobny problem. Stare rupiecie śmigają ostro, prawie nikt nie zważa na drogowe znaki i podwójną ciągłą. Wyprzedzanie na styk i wymuszanie pierwszeństwa to normalka.
Sarny. Ostatnie polskie miasto na tej trasie w okresie międzywojennym. Do Kijowa 317 km, a jest już siedemnasta. Chętnie obejrzałbym pozostałości polskich fortyfikacji sprzed II wojny światowej, największych na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej. To przecież w pamiętnym rocznicowym artykule w „Prawdzie” 17 września 1940 roku wspominano o „huraganowym rozbiciu ośrodka warownego Sarny”. Niestety, czas zaczyna naglić, a i żołądek dopomina się posiłku. Nagle wyłania się po prawej stronie zajazd. Zupełnie w zachodnim stylu, jak nie z tego ubogiego świata. Będzie popas.
Karta dań bogata. Na zupę, prawdziwy ukraiński barszcz, czekam jednak pół godziny, na eskalopki - dalsze pół. Robi się dramatycznie późno. Osiemnasta i 317 km.
Tego jednak co za chwilę mnie spotkało, nie spodziewałbym się w najczarniejszych snach.
Na Kijów - nielzia!
Tuż za Sarnami wjeżdżam na duże rondo. Kijów - na wprost. Wyjazd jest jednak zagrodzony... łańcuchami i tablicą ze znakiem zakazu ruchu. O co chodzi? Zatrzymuję się obok milicyjnego samochodu i pytam o drogę na Kijów. Ukrainiec wskazuje drogowskaz na... Równe! Ponad 100 km dodatkowo! Pytam o możliwość objazdu, ale milicjant mówi „Nielzia!” i stanowczym ruchem nakazuje jechać.
Posłusznie skręcam, wypatrując ewentualnych tabliczek wskazujących objazd. Nie dostrzegam żadnej, słońce tymczasem chyli się ku zachodowi, a droga jeszcze gorsza niż była.
Dochodzi 19.30, kiedy w Równem wjeżdżam na dwupasmówkę prowadzącą do Kijowa. Tyle że na drogowskazie znów jest... 310 km.
Śmiertelnie zmęczony docieram do przedmieść Kijowa prawie o północy. Jak, u licha, trafić do hotelu?
Dzwonię, może mnie pokierują?
Panienka z recepcji domaga się podania nazwy ulicy, na której jestem. To proste w Polsce zadanie okazuje się w Kijowie niewykonalne. Choć mijam kilka przecznic, nie widzę ani jednej tabliczki z nazwą ulicy! W końcu zatrzymuję się przy spóźnionym przechodniu, który mi pomaga. Dzwonię ponownie, teraz jednak panienka nie ma czasu i odkłada słuchawkę. Pytam kolejnego przechodnia - nie wie. Następny, na szczęście, zna hotel „Wierchowina”. To już bardzo blisko. Dwa razy w prawo i szukać szyldu. Po 10 minutach wyłania się spośród budynków. Urra! Jestem na miejscu!
W recepcji pokazuję maila, wypełniam długi druk meldunkowy i - w ostatnim przytomnym odruchu - chcę z góry zapłacić. Dostaję kwitek z sumą: „220 hr”.
Zaraz, ripostuję, to pomyłka, miałem dostać pokój za 180.
Panienka z recepcji najpierw odchodzi i romansuje długo z kimś przez telefon, potem z niezmąconym spokojem wyjaśnia, że miałem dostać za 180, ale dostałem za 220 i tyle mam zapłacić.
Mógłbym dać spokój, ale nie znoszę naciągania. Zwłaszcza obcokrajowców. Konwersujemy prawie godzinę, a w oczach mam nocleg na tylnym siedzeniu w samochodzie. Wreszcie Ukrainka rezygnuje z przydzielenia mi pokoju „o wyższym standardzie”, jak twierdziła, i daje mi... ten sam, tyle że za uzgodnione wcześniej 180.
Zasypiam od razu. Nie przeszkadza mi wyposażenie pokoju, które pamięta jeszcze sowieckie czasy.
Rano dostaję w recepcji „tałonczik” na śniadanie, na które muszę pójść do sąsiedniego budynku, odległego o jakieś 300 m. Po drodze odruchowo liczę na hotelowym parkingu samochody z polską rejestracją. Jest ich aż 7.
Śniadanie podają mi po ukraińsku. Zero wyboru. Za „tałonczik” dostaję indywidualny przydział: trzy malutkie wystygłe parówki z furą surówki z kapusty na deserowym talerzyku, odrobinę chleba i filiżankę letniej herbaty. Na pytanie o kawę słyszę „niet”. Proszę zatem o cukier. Kelnerka zabiera mi wówczas herbatę, sama wsypuje łyżeczkę cukru i zwraca mi filiżankę. Nie wiem, co powiedzieć.
W drodze do pokoju kupuję plan Kijowa i pilnie go studiuję. Mam szczęście. Z hotelu jest blisko do metra. Zostawiam samochód na parkingu, niech tu czeka, aż zdecyduję się na powrót. Do podziemnej kolejki idę 10 minut. Podziwiam w tym czasie ulicę z pięcioma pasami ruchu w każdą stronę. Już jest prawie zapchana. Co będzie na Euro?
Wsiadam na stacji linii 1 Żytomierska. Wejście przypomina czasy ZSRR. Kiedy próbuję ująć je na fotografii, interweniuje bileterka: „Nielzia!”. Za dwa żetony na przejazd płacę 4 hrywny. Pozytywny szok.
Z Republikańskiej Olimpijska
Zjazd w dół na stację metra to niemal ekstremalne przeżycie. Szybko, stromo w dół. To podobno najgłębsze metro w Europie (dawny schron atomowy), sięgające na niektórych stacjach do 100 m w głąb ziemi. Mimo wolnego dnia i wczesnej pory w metro tłok i ścisk. Na tablicy kijowskich plusów i minusów coraz więcej kresek po tej ostatniej stronie.
Zwiedzam centrum, najważniejsze zabytki. Odpoczywam chwilę na pamiętnym z rewolucji w 2004 roku Majdanie Niezależności. Potem schodzę znów do metra, na stację Kreszczatik, by linią 2, zgodnie z najnowszym planem miasta, udać się na stację „Republikanskij Stadion”. Ale na tablicy na peronie metra ta stacja nazywa się... „Olimpijska”. To na pewno tu?
Na pewno. To wiem już na pierwszy rzut oka po wyjściu na powierzchnię. Wokół wszystko jest rozkopane. Na teren pobliskiego stadionu, na którym mam zasiąść za 10 miesięcy, wejść nie można, ochrona przegania. Wszystko w nieustającej budowie. I dręczące pytanie: w jaki sposób kibice tą wąską ulicą mają przejść na stadion ze stacji metra?
Wyjeżdżam z Kijowa z dużą ulgą. Dobrą drogą przez Żytomierz, Łuck, Równe, lepszą niż przez Sarny. Aż do Kowla. Tam, na środku szosy za miastem bez żadnego uprzedzenia pojawia się milicyjny radiowóz. Objazd - słyszę. Jedźcie w lewo, 40 kilometrów przed siebie. I wszystko. Jeszcze wczoraj można było tędy przejechać! Tracę znów na objazd prawie dwie godziny, nadrabiam około 100 km.
I po co ci to było, ta wyprawa - pytam sam siebie. Bo wiem, że za 10 miesięcy znów pojadę w ciemno.
Przez całą drogę nie widziałem ani jednego emblematu, ani jednego logo związanego z Euro 2012. Może pomyliłem kraje?