- Pierwszy w regionie na motolotni latał Karol Kubit -
przypomina Janusz Szyszka, motolotniarz, szybownik i pilot z Olszewki.
<!** Image 2 align=none alt="Image 168679" sub="Pierwszy samodzielny lot Janusz Szyszka odbył w listopadzie 1990 roku. Dziś latanie jest jego wielką pasją / fot. archiwum">Kto Pana nauczył latać?
Karol Kubit i Krzysztof Kosior. Karol był pierwszym
człowiekiem w regionie, który latał na motolotni. Przez niego poznałem
Krzysztofa, pioniera polskiego lotniarstwa, który najpierw był nauczycielem
Karola, razem latali na lotniach, potem na motolotniach. Obaj już nie żyją. Krzysztof zginął 11 marca 1993 roku
podczas oblatywania nowej motolotni, a Karol 26 sierpnia 2006 roku, kiedy jego
samolot wpadł w płaski korkociąg na wysokości około 300 metrów podczas
pokazów z okazji 60-lecia Aeroklubu Bydgoskiego. Latałem z Karolem samolotem
sportowo jako jego nawigator, zdobyliśmy tytuł mistrzów Polski w 2000 roku, a
cztery lata później Puchar Polski jako motolotniarze. W 1998 roku trzema
motolotniami przelecieliśmy nad Bałtykiem, z międzylądowaniem na Bornholmie, do
Szwecji. Lataliśmy wzdłuż naszych granic, motolotniami byliśmy na Litwie, rok
później samolotem ultralekkim w 2005 roku polecieliśmy na Ukrainę na Krym, a w
sierpniu 2006 roku byliśmy na Łotwie.
Jak to latanie się zaczęło?
Marzyłem o tym chyba jak każdy chłopak. A jeszcze bardziej
spodobało mi się, kiedy poleciałem samolotem, z którego opryskiwane były pola
koło Sadek, gdzie mieszkałem. Na tym się jednak marzenia skończyły. Wróciły
dopiero po latach, jesienią 1984 roku, kiedy zobaczyłem, jak nad moim domem
ktoś przeleciał motolotnią. Dowiedziałem się, kto to był, gdzie mieszka i w
styczniu 1985 r. pojechałem do pobliskiego Samostrzela. Motolotniarzem był
Karol Kubit.
Czasy były pionierskie...
Kto chciał latać musiał polegać tylko na sobie. Karol swoją
motolotnię skonstruował sam i swoje doświadczenia przekazał mnie. Budowa nigdy
nie była tania, a w latach 80. brakowało jeszcze materiałów do konstrukcji.
Silnik pochodził od niemieckiego trabanta. Początkowo śmigła robiliśmy sami,
były montowane bezpośrednio na wale, potem, co podpatrzyliśmy u Czechów, dorabialiśmy
przekładnie pasowe. (A z tymi Czechami to była ciekawa sprawa. Ze względu na
bliskość granicy z Austrią i próby ucieczek do niej, motolotniarstwo było w Czechosłowacji zabronione, więc przyjeżdżali do nas, a my
lataliśmy wtedy w okolicach Szamocina). O lekkich rurkach do konstrukcji można było tylko marzyć,
udało się nam jednak nawiązać kontakt z kimś z huty metali nieżelaznych w
Kętach i zdobyliśmy rurki duraluminiowe. Wózek trzeba było zbudować samemu.
Pierwszy lot?
Najpierw latałem z Krzysztofem, który uczył mnie sterować.
Skręty, wznoszenie i opadanie - tę umiejętność trzeba było dobrze opanować.
Sterowanie utrudniał każdy podmuch wiatru. Ćwiczyłem też, już samodzielnie, ale
pod okiem Krzysztofa i Karola starty i manewry na ziemi. Po kilku godzinach
uznał, że mogę lecieć. Wydał mi dyspozycję: na jakiej wysokości, na jakim
kręgu. To był listopad 1990 roku, krótko przed zmierzchem. Pamiętam też swój
zachwyt, który nie opuszcza mnie do dzisiaj.<!** reklama>
Zachwyt ten sam, a motolotniarstwo?
To niebo i ziemia. W czasie pierwszego lotu wysokość i
odległość oceniałem na oko, bo nie miałem niczego, co by mi ją określiło.
Motolotnia to było skrzydło, wózek i silnik ze śmigłem. Dzisiaj jest zestaw
podstawowych przyrządów, które wskazują prędkość wznoszenia i lotu oraz
wysokość... Steruje się przemieszczając środek ciężkości. Maksymalna prędkość
motolotni wynosiła 50-60
kilometrów na godzinę, dzisiaj moją lecę nawet 135 kilometrów, a po
starcie z mojego lądowiska w Olszewce po 20 minutach jestem na bydgoskim
lotnisku. Pierwsze motolotnie miały masę startową około 200 kg, dzisiaj 450 kg. Większe prędkości,
moc i masa, a więc większe niebezpieczeństwo sprawiły, że latać można tylko po
zdobyciu uprawnień, które uzyskuje się po specjalnym szkoleniu.
Każdy może latać?
Tak, ale ja każdemu radzę, żeby sprawdził stan zdrowia w
wyspecjalizowanych ośrodkach w Warszawie lub Wrocławiu. No i nie jest to tania
pasja. Dobry silnik „Rotaxa” kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych, skrzydło
około 30 tys, śmigło 2,7 tys, wózek - do 20 tysięcy. Przyjemność daje jednak
ogromną.
Teczka personalna:
Janusz Szyszka - Ogrodnik z wykształcenia, rolnik, przedsiębiorca. Miłośnik
latania - motolotniarz, szybownik, pilot, instruktor motolotniowy - oraz
wszystkiego, co z lotnictwem związane. Wolny czas poświęca, między innymi, na
poznawanie jego historii i współczesnych osiągnięć, ale też z chęcią jeździ na
nartach i podróżuje.